Sierpień 2009, spóźniała się miesiączka. Razem z mężem postanawiamy zrobić test ciążowy. Pojawiły się dwie czerwone kreseczki i łzy radości. Dyskutowaliśmy, gdzie będzie stało łóżeczko, jaki wózek kupimy, jakie imię wybierzemy dla maluszka. Najważniejsze nie było to, czy będzie chłopiec, czy dziewczynka, tylko to, żeby było zdrowe.
Pierwszy trymestr przebiegł wzorcowo. Żadnych dolegliwości, nudności, jak to zazwyczaj bywa. W 19. tygodniu podczas badania kontrolnego pierwszy raz zobaczyliśmy naszego synka. Lekarz długo przypatrywał się serduszku, ale nic nie powiedział, tylko kazał przyjść następnego dnia. Przyszliśmy. Pan doktor jeszcze dłużej wpatrywał się w budowę mięśnia. Jego milczenie wydawało się wiecznością. Wreszcie odłożył sprzęt na swoje miejsce i powiedział: "Musicie jechać do Bydgoszczy, tam mają lepszy sprzęt. Nie jest tak, jak być powinno.”
Potem wszystko działo się w przyśpieszonym tempie – konsultacja za konsultacją, Bydgoszcz, Łódź. Lekarze diagnozowali kolejne wady: ubytek międzykomorowy, zrośnięta zastawka dwudzielna. Łzy same napłynęły nam do oczu. Zadawanie pytań „Dlaczego właśnie nas to dotknęło? Dlaczego nasze dziecko jest chore?”
"Dopóki dziecko jest w Pani brzuchu jest bezpieczne. Ale gdy opuści brzuch, będzie konieczna natychmiastowa interwencja." - po tych słowach pani doktor zdecydowaliśmy się na poród w Łodzi, ponad 300 km od domu. Olek przyszedł na świat 14 kwietnia 2010 roku. Nie słyszałam płaczu. Położne zabrały małego, a ja krzyczałam: ”Oluś oddychaj, Oluś oddychaj!” Po chwili usłyszałam głośny płacz. To Oluś. Położna jeszcze na chwilkę mi położyła mi go na brzuchu. Maluszek otworzył oczka. Był taki śliczny. Wszystkie wady wykryte prenatalnie potwierdziły się. Na dodatek wykryto jeszcze zwężenie łuku aorty i poszerzenie tętnicy płucnej.
"Państwa synek jest jednokomorowcem".- od tego zdania zaczęliśmy sobie uświadamiać, że walka o życie Olka dopiero się zaczęła. Usłyszeliśmy o 3-etapowej operacji serca, bez której nasz maluszek nie przeżyje. Pierwsze 2 etapy odbyły się w Łodzi. Do ostatniego etapu zostało 1,5 roku. Pomyśleliśmy wtedy, że nie jest tak źle.
W lutym 2011 roku Olek zaczął wrzeszczeć i sztywnieć z bólu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W szpitalu też dziwnie się zachowywał, nie reagował na ludzi, patrzył cały czas w lewą stronę. Lekarze nie wiedzieli, jak nam powiedzieć, że Olek przeszedł udar mózgu. Oznaczało to, że być może nigdy nie będzie chodził. Maluszek stracił też odruch ssania. Po tym incydencie wystąpiła padaczka lekooporna, której ataki pojawiają się kilka razy w ciągu dnia.
Na początku marca 2013 dowiedzieliśmy się, że polscy lekarze nie podejmą się operacji serca Olka ze względu na złe wyniki i niską saturację (60%). Lekarz prowadząca powiedziała, że nasz synek nie przeżyje operacji. Nie mogliśmy czekać, patrząc, jak nasze dziecko umiera. Skonsultowaliśmy się z profesorem Malcem. Po 3 tygodniach, 29 marca, otrzymaliśmy kwalifikację. I kosztorys – 29.500 euro. Nie pamiętamy, co nam wtedy bardziej zawróciło w głowie, radość z operacji czy jej ogromne koszty.
Do tej pory nastawialiśmy się na bezpłatną operację w Polsce, dlatego potrzebna kwota zupełnie wywróciła nasz świat. Chodzi przecież o ratowanie życia naszego dziecka – czy to ma jakąś cenę? Staramy się, jak możemy, na rzęsach stajemy, żeby zebrać pieniądze. Termin został wyznaczony „jak najszybciej”, nie ma chwili do stracenia. Brakuje nam jeszcze 100.000 zł, żeby pojechać na operację.
Nie życzymy żadnym rodzicom, żeby musieli przeżywać taki ból i strach o życie swego dziecka. Każdy uśmiech Olka dodaje nam siły i wiary w to, że wyrośnie na wielkiego człowieka i będzie żył długo. Dziękujemy wszystkim, którzy dołożą swoją cegiełkę do ratowania życia naszego dziecka.