Gram w życie

Zakończenie: 5 Czerwca 2015
Rezultat zbiórki
Drodzy Darczyńcy!
Na początku chciałabym Wam z całego serca podziękować zarówno za pomoc materialną, jak i wiele ciepłych słów skierowanych w moją stronę. Dzięki Waszej hojności udało mi się zabezpieczyć środki na dwa podania leku.
Z uwagi na wynik ostatniego badania PET, które wykazało CAŁKOWITĄ REMISJĘ choroby, na chwilę obecną podanie leku zostało wstrzymane.
WIERZĘ gorąco w to, że ten bardzo dobry wynik utrzyma się możliwie długo i nie będzie potrzeby wznawiać zbiórki.
Dziękuję.
Opis zbiórki
Gdy zachorowałam, moja córka miała 2,5 roku. Bałam się, że jeżeli umrę, to ona nie będzie mnie pamiętać...
Jesień sprzed 5 lat pamiętam bardzo dobrze. Nad obojczykiem pojawiło się "to coś". Wyglądało jak mała kulka, która siedzi pod skórą. Nie bolała, jednak chciałam wiedzieć, co to jest i skąd się wzięło. Byłam spokojna, nie podejrzewałam, że ta kulka może mieć jakikolwiek wpływ na moje zdrowie, a tym bardziej zagrażać życiu. Tydzień po tym, jak "to coś" pojawiło się na szyi, zaczęłam pracę. Jak się potem okazało, nie na długo... choroba wręczyła mi wypowiedzenie. Lekarz pierwszego kontaktu skierował mnie do onkologa. Zdziwiło mnie podejście onkologa, który kulkę na szyi powiązał z problemami stomatologicznymi. Nie wyglądałam na chorą, nie czułam się chora, wyniki krwi miałam prawidłowe. I pewnie bym zostawiła tę kulkę w spokoju, gdyby nie zaczęła się powiększać. Rosnąca kulka nie przekonała pani laryngolog, która spoglądając na moje szczegółowe wyniki z krwi oraz tomografię szyi stwierdziła, że myślała, że to coś poważnego - białaczka albo ziarnica, ale nic na to nie wskazuje. I że radzi wyciąć ten twór, bo uciska na naczynia krwionośne. I wtedy nazwa ziarnica padła po raz pierwszy - jako nietrafiona diagnoza.
- Co to jest takie duże? - zastanawiali się głośno lekarze przed wycięciem kulki. Podczas 2-godzinnej operacji wycięto 4 centymetry zmiany. Od kilku miesięcy lekarze szukali odpowiedzi na pytanie: co mi jest? Dopiero po operacji, w lutym 2010 roku histopatolog po zbadaniu wycinka zmiany już wiedział: chłoniak Hodgkina, czyli ziarnica złośliwa. - Chłoniak Hodgkina to jeden z najlepiej leczących się nowotworów. Nie ma się czego bać... włosy odrastają. - powiedział lekarz w Centrum Onkologii, patrząc na moje długie włosy. - Pani dziecko będzie miało matkę. - dodał. Zrozumiałam, że chce mi powiedzieć, że nie umrę. Zaczęło się leczenie.
Rzeczywiście, po kilku seriach chemioterapii i radioterapii, które ciągnęły się przez cały 2010 rok, włosy odrosły. Chemioterapia odbierała mi wszystkie siły. Nie spodziewałam się, że cokolwiek w życiu może tak niszczyć człowieka, jednocześnie go ratując. Godziny po chemioterapii były najgorsze. Zawroty głowy, wymioty, kompletny brak siły. Nie miałam nawet siły myśleć, chciałam tylko, żeby ten czas już minął, żeby się skończyło. Gdy okazało się, że pokonałam raka, to wszystko poszło w niepamięć. Znowu żyłam, nie było nowotworu. Pierwsze święta Bożego Narodzenia bez raka po tej całej męczarni, tęsknocie za mężem i córeczką. Przez tygodnie w szpitalach, a nawet gdy byłam obok, cierpiąc po chemii, tęskniłam za nimi. Kolejne święta pozwalały już odliczać nie miesiące, ale pierwszy wygrany rok.
Wygrywałam życie aż do momentu kolejnej kontroli, kiedy choroba postanowiła zmienić zasady gry. Wznowa... po 1,5 roku od pokonania raka. To się nie może dziać naprawdę - myślałam. 4 cykle chemioterapii nie pomogły, więc lekarze podali mocniejszą chemię, która atakując komórki nowotworowe, uszkadzała mnie. Nabawiłam się zapalenia ucha, półpaśca, grzybicy gardła. To wszystko skutki uboczne, z którymi można żyć. W przeciwieństwie do nowotworu, który tak się mnie uczepił, że w tej grze w życie zaczął mieć przewagę. Z nim żyć na dłuższą metę nie mogłam. Albo on albo ja.
Wielkie nadzieje, w sumie już ostatnie, pokładałam w autoprzeszczepie. Do niego lekarze dołączyli chemię ścinającą z nóg. Żeby wytrwać, cały czas powtarzałam sobie, że to już ostatni raz. Po badaniu okazało się, że coś świeci - nowotwór aktywny. Kolejne chemioterapia, jeszcze mocniejsza. Właśnie kończę 3 cykl. Najbardziej przeraża mnie to, że wzięłam już około 16 cykli chemioterapii oraz radioterapię, a nadal nie osiągnęłam efektu długotrwałej remisji. Boję się, że zanim ja pokonam chorobę, to zabije mnie leczenie chemioterapią... Przez mój organizm przepłynęły litry chemii i nic.
Zaczęłam szukać innych sposobów na pokonanie choroby. Na pewno jest na świecie jakiś sposób, żeby mi pomóc, żebym żyła. Okazało się, że jest. - Nie stać pani na ten lek. - usłyszałam. A z drugiej strony, zakładając zupełnie hipotetycznie, gdyby ten lek leżał na półce z karteczką z moim nazwiskiem, lekarze zaczęliby mnie nim leczyć. Lek, który działa na 70% chorych na ziarnicę złośliwą. 30% osiąga całkowite wyleczenie. I co ważne, nie jest to kolejna chemia, ktora na mnie nie działa, a truje organizm, tylko terapia celowana w miejsce, gdzie jest nowotwór. - Ile kosztuje? - spytałam. Cała terapia ponad 500.000 zł. Podliczając oszczędności, zbiórki wśród rodziny i przyjaciół, brakuje jeszcze ponad 400.000 zł.
Gram w życie. Przeciwnik jest we mnie, niszczy mnie od środka. Ustala zasady gry, jednak mogę mieć nad nim przewagę. Lek jest tuż obok, nie trzeba ruszać w podróż na niebezpieczny szczyt, żeby go zdobyć. Wystarczą pieniądze - tylko i aż pieniądze. NFZ zamyka drzwi, dlatego pozostaje mi prosić ludzi, żeby pomogli mi wygrać tę grę. Żeby te wszystkie wysiłki, pięc lat walki z chorobą w końcu przyniosły jej kres, nie mnie...