Czuję na karku oddech śmierci. Pomóż mi jej uciec!

protonoterapia ratująca życie w Rinecker Proton Theraphy Center
Zakończenie: 26 Maja 2017
Rezultat zbiórki
Nasz Piotruś już nie cierpi. Dziś (17.05.2019 r.) o 5:22, po 2 latach nierównej walki z chorobą, dołączył we śnie do grona czuwających nad nami z góry. Dziękujemy za wszystko.
Gdy czytamy takie wiadomości, łzy same podchodzą do oczu... Przecież jeszcze nie tak dawno cieszyliśmy się z udanej zbiórki, z rozpoczęcia leczenia w Monachium... Potem jednak uświadamiamy sobie coś ważnego — to właśnie dzięki temu Piotr mógł walczyć 2 lata. Każdy dzień był bezcenny, bo spędzony tutaj, w gronie najbliższych. Dziękujemy Wam za to, bo właśnie to uświadamia nam, że warto walczyć, nawet z tak bezwzględnym przeciwnikiem — o każdy dodatkowy dzień, każdą godzinę.
Rodzinie i bliskim Piotra składamy najszczersze wyrazy współczucia.
*
*
*
*
*
*
Udało się! To, co wydawało się niemożliwe, z Waszą pomocą doszło do skutku. Piotr miał bardzo mało czasu na uzbieranie funduszy na terapię protonową w Monachium, która ma pokonać złośliwego glejaka i ocalić życie. Wspólnie dokonaliśmy cudu!
Mamy dla Was wiadomość od siostry Piotra:
"Kochani! Bardzo Wam dziękujemy - Piotr, ja i cała rodzina. Przesyłamy pozdrowienia prosto z Monachium. W tak krótkim czasie uzbierać tak dużą kwotę - to niesamowite! To dzięki Wam udało się uzbierać środki na podjęcie terapii protonowej. Piotr jest już dzisiaj w Monachium, punktualnie o 14:00 zaczyna pierwsze naświetlania. Terapia planowo ma zakończyć się 7 lipca i wtedy Piotr wróci do Polski. Wszyscy jesteśmy dobrej myśli, a Wasza pomoc oraz dobre słowa udowadniają nam, że to, co robimy ma sens i sukces jest możliwy. Przed nami jeszcze długa i kosztowna droga aby wygrać tę wojnę, ale już pokazaliście, że w chwili, gdy my załamujemy ręce, wkraczacie Wy!
Z całego serca dziękujemy. Z Wami możemy wszystko!"
Opis zbiórki
Jestem Piotrek, mam 29 lat i jeszcze do niedawna prowadziłem normalne, szczęśliwe życie. Do niedawna, czyli do 10 marca. Wtedy dowiedziałem się, że w mojej głowie zamieszkał mój największy wróg. Od dwóch miesięcy wiem, że moje ciało jest domem potwora, który chce mnie zabić. Nie poddam się jednak, chociaż lekarz spisał mnie na straty. To ja będę decydował o swoim życiu, nie rak! Muszę go pokonać, zanim on pokona mnie. Proszę, pomóż mi w tej walce.
Jak było przed rakiem? Zupełnie zwyczajnie, ale ta zwyczajność jest najlepszą rzeczą w życiu. Niestety, doceniamy ją zbyt późno, gdy już możemy tylko o niej marzyć. Pracowałem jako kierowca w transporcie międzynarodowym, wolny czas spędzając z dziewczyną, rodziną i przyjaciółmi. Poświęcałem się też swoim pasjom - motocyklom i jeździe na nartach. Korzystałem z życia tak, jak to robią inni w moim wieku. Myślałem, że świat leży u mych stóp, że mogę wszystko, bo przecież jestem młody, silny i szczęśliwy. Właśnie wtedy zaczęło się coś ze mną dziać.
Nasilające się bóle głowy wcale mnie nie zaniepokoiły. Przecież głowa czasami boli - przepracowanie, stres. Niedawno straciłem ukochanego dziadka, więc sądziłem, że to jest powodem. Lekki strach nastąpił wtedy, gdy traciłem czucie w lewej stronie ciała. Nie miałem siły, byłem osłabiony. Znów jednak nie podejrzewałem niczego poważnego. Wykupiłem rehabilitację mając nadzieję, że specjalista szybko postawi mnie na nogi. Przez drętwiejące kończyny nie mogłem prowadzić auta, a przecież to moja praca! Rehabilitant narzekał na mnie. Myślał, że nie przykładam się do ćwiczeń, a ja po prostu nie miałem siły. Dla świętego spokoju stwierdziłem, że zrobię badanie tomografem.
Pojechałem do Poznania przecież tylko na chwilę. Szybkie badanie, wynik za kilka dni (że na pewno wszystko jest w porządku) i mogę wrócić do domu. Planowałem jeszcze tego samego dnia wyjechać w trasę - praca przecież nie może czekać. To było dokładnie 10 marca - dzień końca i początku. Końca dawnego, szczęśliwego życia i początku walki o to, by zostać na tym świecie.
Najpierw mi powiedziano, że wyniki tomografu głowy będą za trzy dni. Po badaniu zdążyłem się ubrać i już miałem wychodzić, gdy podeszła do mnie lekarka z kamienną twarzą. Zapytała, czy przyjechałem sam i czy mogę zadzwonić po kogoś bliskiego. Okazało się, że mam guza… Nie było wiadomo, co to jest, ale zamiast do domu, trafiłem do szpitala. To był piątek.
W poniedziałek mój stan dramatycznie się pogorszył. Ból głowy był nie do zniesienia, straciłem zupełnie czucie w lewej stronie ciała. Wtedy dopiero zacząłem się bać, tak na poważnie. Nagle dowiedziałem się, że będę operowany. Zdążyłem tylko wysłać SMS do siostry i już musiałem przygotować się do zabiegu, po którym mogłem się już nie obudzić. Moja rodzina była w szoku, a ja musiałem udawać, że boję się mniej, niż w rzeczywistości. Powiedziałem im, żeby poczekali, że chcę ich zobaczyć po operacji. Przecież musiało się udać!
Stał się cud - operacja się udała, a ja wracając z sali podobno lekko się uśmiechałem. Wybudziłem się, nie straciłem mowy, pamięci. ŻYŁEM! Rodzina nie mogła wejść do sali, więc tylko poprosiła pielęgniarkę, żeby mnie o coś zapytała. Już nie pamiętam, co to było, ale powiedziałem "dobrze". Wiem, że moim bliskim kamień spadł z serca. W nocy wysłałem wiadomość do rodziny. Napisałem tylko: "żyję!". Potem zasnąłem szczęśliwy.
Szczęście trwało dwa tygodnie. Wtedy przyszły wyniki badań histopatologicznych. Diagnoza - złośliwy nowotwór mózgu - glejak IV stopnia. Tego, co wtedy czułem, nie da się opisać słowami. Oprócz szoku było niedowierzanie - przecież czułem się dobrze, rehabilitacja pomogła odzyskać mi władzę w ciele. Jak mogę umierać, skoro jestem tak pełen życia? Nie mogłem w to uwierzyć.
Rodzina i przyjaciele zmobilizowali się błyskawicznie - wszyscy szukali w internecie możliwości leczenia. Zrobili wielką kartkę, na której zapisali moje szanse na życie. Lekarz prowadzący jednak ich zbagatelizował… skreślił mnie, nie podejmując nawet próby rozwiązania sytuacji, zaproponowania możliwości leczenia… Nie mogłem się jednak poddać. Miałem ochotę iść do tego lekarza i powiedzieć mu prosto w twarz: udowodnię ci, że będę żył!
Rozpoczęły się wielkie poszukiwania ratunku. W Polsce nikt nie chciał podjąć się leczenia mojego przypadku. Ale co miałem zrobić? Zamawiać już trumnę i wybierać kamień nagrobny? Przecież nie mogłem się poddać! I wtedy nadeszła cudowna informacja - zakwalifikowałem się do terapii protonowej w klinice w Monachium. Moja siostra skontaktowała się z chłopakiem, który również został skreślony w Polsce, a dzięki terapii w tej samej klinice żyje już 3 lata dłużej, niż zakładali polscy lekarze! Terapia protonowa jest skuteczniejsza i mniej inwazyjna, niż standardowe leczenie chemią oraz radioterapią. Te ostatnie niszczą wszystkie komórki - chore i zdrowe, a w konsekwencji wyniszczają i osłabia cały organizm. Przecież nie mogę tracić sił... Muszę je zbierać by wygrać tę walkę z rakiem!
Koszty terapii są gigantyczne. Znajomi, rodzina i obcy ludzie o wielkich sercach pomagają, jak mogą. Nie mogłem uwierzyć, że tak wielu ludzi obszedł mój los. To mnie dodatkowo motywowało do walki. Mimo wielkich starań wciąż brakuje środków na moje leczenie. O wiele łatwiej jest prosić o pomoc dla innych, niż dla siebie.. Jednak gdy chodzi o życie, trzeba schować wstyd i dumę do kieszeni. Bez Waszej pomocy umrę. Bardzo proszę o pomoc - pozwólcie mi pokonać glejaka.