Płuca dla Justyny

Zakończenie: 26 Czerwca 2013
Rezultat zbiórki
Obiecałam i żyję!
Ponad 4 tysiące kliknięć na Siepomaga i tysiące wpłat z całego świata. Ponad milion złotych. Niezliczona liczba modlitw, wyrzeczeń, dobrych myśli i słów. I oto żyję. Wreszcie, przepełniona radością, mogę sama podziękować! Mam nowe płuca! Ostatecznie moja Siostra Madzia nie mogła być dawcą i austriaccy lekarze wszczepili mi płuca Niespokrewnionego Dawcy. Często myślę o Nim, o Jego Rodzinie. Tak bardzo chciałaby im podziękować! Tymczasem dziękuję wszystkim Wam, którzy zajrzeliście tutaj, w to miejsce w sieci, gdzie ludzka dobroć znajduje zmaterializowany wymiar w postaci szeregów cyfr.
Państwo spisaliście się na medal - przed 1 lipca 2013 roku pieniądze z konta niezawodnej fundacji "Świat z uśmiechem" powędrowały do Szpitala AKH w Wiedniu i lekarze zaczęli walkę o moje życie. Oni też stanęli na wysokości zadania. Tylko ja ze skruchą muszę przyznać, że nie popisałam się... Mój organizm buntował się miesiącami, odrzucał krwawiące płuca, kłócił się z maszynami, zmusił lekarzy, by wykorzystali wszystkie znane na świecie możliwości, bym nie odeszła. Walka była naprawdę ostra, wprowadzano mnie w śpiączkę, podłączano do maszyn, a ja błagałam Boga o jeszcze jeden oddech, o jeszcze odrobinę siły do nierównej walki. Zamieszkałam w szpitalu na długie 5 miesięcy, to o 4 więcej, niż standardowo po przeszczepie płuc. Spotkałam tam ludzi, którzy okazali się Prawdziwymi Przyjaciółmi. Byli ze mną w chwilach strasznego cierpienia, w tych godzinach, gdy odurzona lekami nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje. Gdy potwornie tęskniłam za Córeczką. Wspierali moją Rodzinę w te trudne wiedeńskie dni, które, wydawało się, że się nigdy nie skończą.
Najpiękniejszy był dzień, kiedy po raz pierwszy, po ponad stu dniach, przyszła do mnie Blanka. Urosła, spoważniała, ale miała w sobie tyle miłości, pogody ducha i odpowiedzialności, że dodała mi nowych sił do walki. Od listopada do połowy stycznia mieszkaliśmy już w wiedeńskim wynajętym mieszkaniu. Stawiałam pierwsze kroki, pierwszy raz od pół roku, jeszcze na wózku, wyszłam na spacer. Byłam z Córeczką na placu zabaw, odwiedziłyśmy szopkę w pobliskim kościele, bo świat radował się Bożym Narodzeniem. My świętowaliśmy każdy krok, każdy kolejny kilogram mojego wychudzonego i wycieńczonego ciała, każdy dzień bez środków przeciwbólowych...
Dziś jesteśmy już w Polsce. Czuję się dobrze. Zapominam o tych złych, pełnych bólu, niemocy i beznadziei dniach. Byłam już w Wiedniu na pierwszej kontroli, kilkakrotnie robiłam badania we wrocławskim szpitalu. Pamiętając o tym, że mój organizm jest bardzo podatny na infekcje i zakażenia, staram się normalnie żyć. Spotkałam się już z niektórymi Przyjaciółmi, odwiedziłm z Córeczką naszą bibliotekę (jest wszak dzielnym zerówiakiem), zamieniałam kilka słów z moimi harcerzami, uczniami ze szkoły - spotykamy się podczas ich feryjnych spacerów po mieście. Z ogromnym wzruszeniem w sercu w Dniu Myśli Braterskiej klikałam w komputerowe klawisze dziękując moim Przyjaciołom w mundurach i tym, co ich nigdy okazji założyć nie mieli, za to, że mogłam posłuchać, jak moja Córeczka czyta pierwszą w życiu książkę. Za to, że wchodząc po schodach nie modlę się po każdym kroku, by się nie udusić. Za to, że mogę założyć na siebie kolorową tunikę i wyglądam w niej jak młoda kobieta, a nie olbrzym, któremu wielki brzuch uniemożliwia schylenie się po miśka leżącego na dywanie. Za to, że dotrzymałam obietnicy danej Blance i nie umarłam.
Na pozór nic niezwykłego się w moim życiu nie dzieje. A jednak każda chwila jest dla mnie niezwykła. Kilka miesięcy temu nawet nie odważyłabym się marzyć, że jeszcze zobaczę wiosenne kwiaty, wypiję kawę z Przyjaciółmi, wyprawię moich harcerzy na kolejny międzynarodowy zlot i będę mogła pomóc komuś następnemu. A teraz? Oddycham, działam i podpowiadam: samo się nie pomaga:-) "Się pomaga" z każdym z nas. Może nie uratujemy całego świata, ale jeśli dzięki nam przestaną płynąć łzy na czyjejś twarzy, to czy możemy zrobić coś większego? Uśmiecham się do Was, "Siepomagacze", teraz już należę do Waszego szlachetnego grona. Niech nam się skutecznie pomaga!
Justyna z Nowymi Płucami z Oławy
Opis zbiórki
Jestem Justyna, dawniej Gachowska, dziś Piotrowska. Chciałabym podzielić się z Wami historią mojej choroby, z którą od kilku lat bezskutecznie się zmagam.
W 2008 roku urodziłam córeczkę Blankę. Najprawdopodobniej ciężki poród wywołał u mnie niemal nieznaną chorobę - tętnicze nadciśnienie płucne. 2,5 roku tułaczki po szpitalach i prywatnych gabinetach nie przyniosły właściwej diagnozy – słyszałam, że mam zdrowe serce i płuca (źle opisywano moje tomografy i rezonanse), że mam się zapisać na aerobik i pójść do psychiatry, bo wymyślam sobie chorobę. A ja słabłam z każdym dniem.
Harcerstwo to nie był mój sposób na życie – to po prostu było moje życie. Jak bardzo jest ze mną źle, zrozumiałam na Zlocie Stulecia Harcerstwa w Krakowie. Nie nadążałam już nie tylko za wędrującą na zajęcia drużyną, ale także za tuptającą po zlotowych dróżkach 2-letnią córeczką. Zdiagnozowana zostałam 3 tygodnie po zlocie. Dwa i pół roku za późno, ponieważ w tym czasie chore płuca zniszczyły mi serce, które w dodatku wykańczałam regularnie wysiłkiem fizycznym zabronionym w mojej chorobie, a zalecanym stale przez nieświadomych lekarzy.
Walki z NFZ o bardzo drogie leki i bardzo uciążliwe leczenie, ciągłe wyjazdy do klinik we Wrocławiu, Warszawie i Otwocku - to moje życie od końca sierpnia 2010 roku. Mimo wszystko nie zrezygnowałam z pracy w szkole (jestem polonistką) i do dziś prowadzę moją ukochaną drużynę harcerską, choć nie mogę już z nią nigdzie wyjechać.
Od półtora roku wiadomo, że leczenie w moim przypadku nie przynosi efektów, a leki potwornie wyniszczyły mój organizm. Nic w nim już nie działa prawidłowo, a od września mam ogromne wodobrzusze – w mojej jamie brzusznej gromadzi się kilkanaście litrów płynu, mechanicznie ściągany wraca w ciągu kliku dni, przez co stale muszę leżeć w szpitalu i niemal zupełnie nie mogę się już poruszać. Właśnie żegnam się z pracą zawodową, granatowy sznur oddałam mężowi. Na stałe mam podłączoną pompę, która tłoczy mi do płuc substancję, która choć odrobinę rozpycha sklejone żyły.
Moja walka o przeszczep płuc w Polsce to scenariusz na film o trwającej lata bezduszności, niekompetencji i rozpaczy bez szans na szczęśliwe zakończenie. Dwa tygodnie temu, po kolejnym pogorszeniu się stanu zdrowia, moi lekarze napisali do kliniki w Wiedniu. Odpowiedź przyszła w ciągu trzech dni, co już nie mieściło nam się w głowie. Tamtejsi lekarze chcą mnie tam widzieć natychmiast. Zaproponowali mi rodzinny przeszczep płuc. Po raz pierwszy od dawna pojawiła się w moim sercu nadzieja na życie. Polska jednak jest dziwnym krajem – nie podpisała umowy z Eurotransplantem, którą mają inne kraje, dając swoim obywatelom szanse na przeszczepy w całej Europie.
Moje życie jest dziś warte 150 tysięcy euro. 1 lipca mam się stawić w klinice w Wiedniu, gdzie w ciągu 2 tygodni mam otrzymać nowe, zdrowe płuca. Dzięki nim będę mogła żyć.
Moja córeczka, jak tylko jestem w domu, podchodzi do mnie do łóżka, głaszcze mnie po buzi i mówi: „Mamusiu, ale obiecaj mi, że nie umrzesz…”. Żyję w strasznym cierpieniu, lżej by mi było już to skończyć. Ale gdy byłam dzieckiem, zmarł mi Tatuś, więc wiem, co czuje dziecko po śmierci ukochanego rodzica. Tej pustki nie da się wypełnić niczym. Dlatego proszę, pomóżcie mi „kupić” nowe płuca…pomóżcie mi żyć.
Justyna