Lokalizacja

  • Cała Polska
  • dolnośląskie
  • kujawsko-pomorskie
  • lubelskie
  • lubuskie
  • łódzkie
  • małopolskie
  • mazowieckie
  • opolskie
  • podkarpackie
  • podlaskie
  • pomorskie
  • śląskie
  • świętokrzyskie
  • warmińsko-mazurskie
  • wielkopolskie
  • zachodniopomorskie
Błażej Troczyński
7 dni do końca
Błażej Troczyński , 32 lata

Strażak stracił nogę. Musimy mu pomóc!

Na dźwięk syreny alarmowej nadal podrywam się z krzesła, żeby biec do remizy. Kiedy jednak patrzę w dół, siadam i patrzę w okno, myśląc, czy moi koledzy zdążą z pomocą. Moje marzenie o byciu strażakiem spełniło się, ale zakończył je tragiczny wypadek w styczniu tego roku. W czasie jazdy samochodem na drogę wybiegło mi jakieś zwierzę. Próbowałem odbić, nie opanowałem auta i uderzyłem z impetem w drzewo. Nigdy nie spodziewałem się, że kiedyś znajdę się po drugiej stronie i będę ratowany przez kolegów strażaków. Straciłem nogę i teraz potrzebuję nowej... Samochód spotkał się z drzewem w najgorszym możliwym miejscu, moja lewa noga nie miała szans. Przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowe, wcześniej we wraku auta pomagali mi moi przyjaciele strażacy z sąsiednich miejscowości... Naoglądałem się w życiu wielu dramatycznych widoków, oni jadąc na akcję, nie spodziewali się spotkać potrzaskanego swojego druha… Później lekarze robili co w ich mocy, żeby uratować mi nogę, ale stało się najgorsze. Amputacja była konieczna, abym mógł żyć. Gdy obudziłem się po operacji wciąż pod wpływem silnych leków i zobaczyłem, że nie mam nogi, byłem przekonany, że ktoś mi ją odczepił i odstawił w inne miejsce szpitalnej sali. Rozejrzałem się dookoła, ale nogi nigdzie było. Dopiero później dotarła do mnie cała prawda. Prawdopodobnie załamałbym się na długie tygodnie, ale kiedy w drzwiach pojawiła się moja narzeczona, poczułem ogromne wsparcie i chęć do życia. Życia, które się roztrzaskało i trzeba je teraz poskładać na nowo... Na początku potrzebowałem pomocy we wszystkich, najprostszych nawet czynnościach. Nie jest łatwo pogodzić się z bezradnością i zależnością od innych. Szczególnie kiedy wcześniej samemu na ochotnika pomagało się ludziom w potrzebie. Moja męska duma musiała zostać schowana głęboko do kieszeni. Podobnie jak teraz, kiedy proszę Was o wsparcie. Od kilku tygodni funkcjonuję z protezą w jej najbardziej podstawowej wersji. Dopiero uczę się odpowiednio w niej poruszać i wyglądam jak kulejąca kaczka. Wiadomo, lepsza taka niż żadna, ale w niej nigdy nie odzyskam choćby namiastki z utraconej sprawności. Taką możliwość daje dopiero specjalistyczna proteza modularna. Nowoczesna technologia, która pozwala niemal zapomnieć o niepełnosprawności. Niestety, potwornie droga... Jestem w takim momencie, że muszę Wam opowiedzieć historię ostatnich kilku miesięcy mojego życia i prosić o wsparcie. Chcę być bardziej sprawny, mniej zależny od innych. Marzę, żeby jeszcze kiedyś włożyć mundur strażacki i zrobić z niego użytek nie tylko do zdjęcia. Żeby ta syrena, którą słyszę co jakiś czas, wzywała i mnie. Chcę pomagać, a będzie to możliwe tylko, jeśli Wy pomożecie mi...

13 673,00 zł ( 3,95% )
Brakuje: 332 233,00 zł
Julia Donańska
12 dni do końca
Julia Donańska , 21 lat

Straszne cierpienie, które trzeba powstrzymać za wszelką cenę! Rodzina Julki błaga o pomoc...

To wołanie o pomoc zrozpaczonej matki dwóch córek: jednej bardzo chorej, drugiej zdrowej, ale także cierpiącej. Choroba Julii to choroba całej rodziny… Odbiera siły, wyciska łzy bezradności, zadaje ból… Dziś pomóc Julii może już tylko przeszczep komórek. To jedyna nadzieja, że napady ustaną, a agresję zastąpi spokój. Potrzebna pomoc, by wyzwolić dziewczynkę i jej rodzinę ze szponów choroby! Beata, mama:Julia urodziła się zdrowa. Dopiero gdy miała rok, zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Najpierw opóźnienie rozwoju, potem ataki padaczki. Pierwszy, jak miała dwa latka... Wyładowania w główce zabierały coraz więcej. Dziś Julka ma 17 lat, a umysł 2-letniego dziecka.  Naszą codzienność przeszywa nieustanny lęk o to kiedy i z jaką siłą przyjdzie kolejny atak padaczki, co tym razem odbierze, jakie będą jego konsekwencje... Julka choruje na jej lekooporną odmianę, a napady powodują ogromne spustoszenie w jej mózgu. Przez zespół Lenoxa-Gastauta Julka nie mówi, jednak nie to jest najgorsze… Julka cierpi, to cierpienie wyraża przez agresję i autoagresję. Krzywdzi siebie, czasami jest agresywna w stosunku do swojej młodszej siostry… Nie zdaje sobie z tego sprawy, nie robi tego specjalnie. To takie straszne patrząc każdego dnia, jak ukochane dziecko robi sobie krzywdę… Julka jest już duża, robimy co w naszej mocy, jednak czasami nie udaje nam się jej powstrzymać.  Przeraźliwy krzyk, wołanie o pomoc… Rzucamy wtedy wszystko i biegniemy do Julki. Nie jesteśmy jej jednak w stanie pomóc, wyleczyć, zatrzymać tej okrutnej choroby… W przypadku naszej córeczki nie jest możliwe całkowite wyleczenie, a jedynie zmniejszenie liczby i siły napadów. To i tak byłoby dla nas ogromne szczęście, choć częściowo ujarzmić chorobę, zabrać choć część tego bólu, który przeżywa każdego dnia... Gdy pojawia się nadzieja na lepsze życie, chcemy o nie zawalczyć. Córka przy każdym napadzie traci kontrolę nad swoim ciałem, wpada w mrok nieświadomości, okalecza się… Różne terapie i rehabilitacja niewiele pomagają. Jednak teraz pojawiła się nadzieja - terapia komórkami macierzystymi! To może pomóc wyeliminować agresję u Julii, lepiej sobie z nią radzić, zmniejszyć liczbę i intensywność ataków padaczki, które niszczą mózg Julii!  Nasza młodsza córeczka Nikola bardzo kocha siostrę, rozumie, że Julia jest bardzo chora. Jednak widzimy, jak cierpi… Jest świadkiem tego, jak Julka w ataku wyrywa sobie włosy, gryzie ręce, rozdrapuje rany, przeraźliwie krzyczy… Przez nieustanny krzyk trudno jej się skupić na nauce, choć jest bardzo dzielna i zdolna. Okiełznanie choroby będzie więc błogosławieństwem dla nich obu… Dziś nasza rodzina bardzo cierpi, a ja nie wiem, co zrobić, jak pomóc Julii. Wierzymy, że przeszczep komórek macierzystych okaże się ratunkiem, pozwoli opanować napady, sprawi, że córka będzie się lepiej rozwijała. Niestety, nie stać nas, by zapłacić gigantyczną kwotę za terapię, która w Polsce nadal nie jest refundowana! Z całego serca prosimy o pomoc, bo to nasza ostatnia nadzieja…  ➡️ Licytuj i pomóż Julce!

92 779,00 zł ( 44,6% )
Brakuje: 115 221,00 zł
Tomasz Winszczyk
Tomasz Winszczyk , 46 lat

Pomóż mi odzyskać wzrok! Tak bardzo chciałbym znów widzieć...

To miały być wakacje życia. Tomek cieszył się na ten wyjazd od wielu tygodni. Wyjeżdżał do Indonezji, na drugi koniec świata, odwiedzić mieszkającego tam kuzyna. Wspaniały kraj, tyle rzeczy do zobaczenia. Gdy jechał na lotnisko, był jeszcze zdrowy, szczęśliwy, pełen sił. To był ostatni raz, gdy rodzina widziała go w takim stanie. Nikt nie wie, co dokładnie się wydarzyło. 14 lutego 2019 roku Kasia, siostra Tomka, odebrała telefon. Dowiedziała się, że jej brat jest w szpitalu w krytycznym stanie. Razem z nim na OIOM-ie znaleźli się kuzyn i ich wspólny kolega. Oboje przegrali walkę o życie. Przeżył tylko Tomek. - Będąc tysiące kilometrów od niego, nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego Tomek trafił do szpitala ani co się w ogóle wydarzyło – opowiada Kasia. - Ta bezsilność, bezradność i brak możliwości jakiejkolwiek pomocy nas przygniatała. Po kilku dniach bez jakiegokolwiek zastanowienia spakowałam walizkę i poleciałam do Indonezji. Nie myślałam o tym, jak to będzie i co mnie czeka. W głowie miałam tylko jedno – mój brat rozpaczliwie potrzebuje pomocy… Kilkadziesiąt godzin później Kasia trafiła do indonezyjskiego szpitala. Tam przeżyła szok. Tomek leżał podłączony do licznych urządzeń, podtrzymujących jego życie. Nie mógł się ruszyć, nie był w stanie nawet podnieść głowy z poduszki. Nie kontrolował potrzeb fizjologicznych, miał cewnik, pampersa. Nie umiał mówić. Nic nie widział. Po rozmowie z lekarzem Kasia dowiedziała się, że brat trafił do szpitala z silnym zakwaszeniem metabolicznym, migotaniem przedsionków i niewydolnością oddechową. Przeżył szok septyczny. Badania wykazały, że Tomek, jego kuzyn i kolega zostali otruci alkoholem metylowym. To, co sprzedano im jako lokalny trunek, okazało się śmiertelną trucizną. Metanol zabił kuzyna i kolegę. Tomek ocalił życie, ale stracił wzrok. Indonezja jest najludniejszym państwem muzułmańskim na świecie. W wielu kwestiach obowiązują tu bardzo restrykcyjne przepisy. Islam bezwzględnie zabrania m.in. picia alkoholu. W Indonezji bardzo trudno kupić nawet zwyczajne piwo. W miejscach, w których jest dostępny, alkohol jest – ze względu na wysokie podatki – horrendalnie drogi. Wielu mieszkańców stara się obejść panujące przepisy. Na terenie kraju działa mnóstwo nielegalnych gorzelni. Część z nich nielegalnie zaopatruje też sklepy czy restauracje, sprzedające alkohol turystom. Policja od wielu lat walczy z przestępcami, niestety, bezskutecznie. W kwietniu 2018 roku z powodu zatrucia domowej roboty alkoholem na indonezyjskiej wyspie Jawa zmarło ponad 100 osób. Władze ogłosiły wtedy stan wyjątkowy w związku z zagrożeniem zdrowia publicznego. W nielegalnych miejscach do produkcji alkoholu często stosowane są trucizny – środki do zabijania owadów czy właśnie metanol. Alkohol metylowy w smaku, zapachu i wyglądzie w niczym nie różni się od zwykłego alkoholu. W żaden sposób nie można go odróżnić. Jest substancją silnie trującą. Podczas jego metabolizacji dochodzi do powstania silnie toksycznych substancji. Uszkadzają układ nerwowy, nerki, serce i wątrobę. Wystarczy nawet kilka mililitrów, by doszło do porażenia nerwu wzrokowego i utraty wzroku. Po wypiciu 15 ml następuje śmierć. Objawy zatrucia rozpoznaje się dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Lekarze zrobili wszystko, by wyczyścić organizm Tomka, zrobili mu dwie hermodializy. Przez tydzień Tomek był w śpiączce, pod respiratorem. W końcu udało się go wybudzić. Z młodego, silnego mężczyzny, który wylądował kilka dni temu na lotnisku, nie zostało nic. Tomek oślepł, nie chodził, nie potrafił mówić. Potrzebne były 2 dni intensywnej rehabilitacji, by Tomek w ogóle był w stanie usiąść, by można było posadzić go na wózek inwalidzki, a potem umieścić w samolocie. - Wróciliśmy do kraju, ale żaden szpital nie chciał przyjąć Tomka, mimo że jego stan był wciąż zły. Mówili, że w przypadkach zatruć mogą pomóc tylko od razu. Po wielu trudach udało mi się umieścić brata w Polskim Centrum Rehabilitacji Funkcjonalnej VOTUM w Krakowie, gdzie uczył się życia od nowa. Do dzisiaj sztab specjalistów pracuje nad tym, aby Tomek odzyskał wszystko, co stracił – umiejętność chodzenia, mowę oraz pamięć. Po przebadaniu przez lekarzy okazało się, że Tomek miał dwa wylewy do mózgu i przestał widzieć. Po blisko pół roku żmudnej rehabilitacji z Tomkiem jest coraz lepiej. Dzisiaj chodzi prowadzony za rękę, mówi, ale wciąż nie jest samodzielny. Nie umie poruszać się w ciemności, nie zrobi sobie jedzenia, nie ubierze się sam. Wciąż nie widzi. Jedyną nadzieją, by to zmienić, jest przeszczep komórek macierzystych. To eksperymentalna, nowa metoda leczenia. Choremu przeszczepia się zdrowe komórki, które mają odbudować w mózgu to, co uszkodzone. Tomek otrzyma 10 podań, każde z nich co 3 tygodnie. Na pierwsze udało nam się uzbierać środki, nie mamy na kolejne, a powinny odbywać się w odstępie 4 tygodni! To ogromna nadzieja na to, że choć częściowo uda się odzyskać wzrok. Badanie nerwu wzrokowego wykazało, że znikome przewodzenie zostało zachowane. To szansa, że Tomek cokolwiek zobaczy! Niestety nie udało się odnaleźć ludzi ani miejsca, w którym sprzedano zatruty alkohol. Tomek ma zaniki pamięci. Nie wie, co stało się w Indonezji. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że nie widzi. Na początku nie wiedział nawet, gdzie jest. Myli zdarzenia, nie pamięta czasem, co jadł na obiad, co robił przed chwilą. Pierwsze podanie komórek macierzystych odbędzie się już w poniedziałek, 5 sierpnia. Rodzina błaga o pomoc w uzbieraniu na kolejne. To jedyna szansa, że uda się odwrócić skutki działania trucizny i że Tomek kiedykolwiek coś zobaczy.

12 501,00 zł ( 10,61% )
Brakuje: 105 264,00 zł
Patryk Przygoda
Patryk Przygoda , 28 lat

Zderzenie z tirem przekreśliło jego przyszłość. Pomóż Patrykowi stanąć na nogi

Może gdyby tego dnia postanowił spóźnić się do pracy, wszystko wyglądałoby inaczej. Ten wypadek mógł zdarzyć się każdemu. Nasz syn wygrał już walkę o życie, pozostała mu kolejna, niemniej ważna: batalia o sprawność.  Patryk miał zawsze mnóstwo energii. Mógłby ją z pewnością śmiało podzielić na kilka innych osób. Byliśmy dumni, jak świetnie sobie radzi. Już na progu dorosłości potrafił się doskonale dopasować, nauczyć nowych umiejętności. Gdyby nie wypadek dziś z pewnością rozpoczynałby zawodową karierę, pełną mniejszych i większych sukcesów. Niestety, los z nas zadrwił i wystawił nas na próbę. Nie możemy zrezygnować  - nasz syn ma przed sobą całe życie.  To nie miało tak wyglądać. Ten grudniowy dzień zapamiętam na zawsze. Wróciłem z nocnej zmiany, zdążyłem się położyć, gdy usłyszałem dźwięk telefonu. Pierwsza myśl: nikt nie dzwoni o tej godzinie, to pewnie pomyłka. Kiedy jednak na ekranie zobaczyłem imię córki byłem pewien, że to zapowiedź czegoś złego… Pierwszy dźwięk, który usłyszałem to płacz.  A później te słowa: wydarzył się wypadek, Patryk uderzył w coś samochodem. Wtedy do końca nie wiedzieliśmy, co się stało, jakie będą konsekwencje… Przez 40 minut byłem sparaliżowany. Mój syn i wypadek?! Nie mogłem tego przetrawić… Kiedy tylko się otrząsnąłem, podjąłem decyzję o natychmiastowym powrocie z Niemiec do Polski. Od Patryka, mnie i żonę dzieliło kilkaset kilometrów. Długa droga wiedziona przez zimowe drogi, a ja podtrzymywany przez adrenalinę jechałem na spotkanie, by dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzyło. W międzyczasie córka przekazywała nam informacje - o tym, że stan jest ciężki, że Patryk walczy o życie. Tak bardzo chcieliśmy być obok. Kilometry wlokły się w nieskończoność…  Kiedy dotarliśmy na miejsce potwierdziło się to, co najgorsze. Stan Patryka był bardzo poważny, ale kiedy dostawaliśmy te strzępki informacji nie spodziewaliśmy się, że jest tak źle. Lekarze walczyli, a my mogliśmy się modlić i czekać… Mieć nadzieję na to, że Bóg wysłucha naszego błagania. Lekarze nie chcieli mówić nam nic, dawać nam złudnych nadziei. Sami nie byli w stanie przewidzieć, jakie będą rezultaty.  Kiedy Patryk się obudził, był innym człowiekiem. Nasz syn zniknął, jego miejsce zajął ktoś inny - bezwładny, nieobecny. Patrzyliśmy na niego przerażeni. Wszyscy zadawali sobie jedno pytanie “co dalej?”. Mijały miesiące, dostaliśmy informację, że niezbędna jest rehabilitacja. Staraliśmy się o ośrodek i refundowaną opiekę specjalistów. Niestety po wyjściu ze szpitala Patryk miał odleżyny, co zdyskwalifikowało go już na starcie. Powrót do szpitala i malejące nadzieje na powrót do sprawności… Pojawiła się szansa na sprawność, ale niezbędna jest rehabilitacja. Jej koszt jest ogromny i znacznie przewyższa nasze możliwości. To kwota, której nie jesteśmy w stanie zebrać, nawet w ciągu kilku lat. Potrzebujemy ludzi dobrej woli, którzy nam pomogą. Twoje wsparcie to dla mojego syna nadzieja. Środki można wpłacać w złotówkach i euro.  Nasz syn, jak pokazał w pierwszych godzinach tuż po wypadku, ma ogromną wolę walki. Żyje, bo ta energia nigdy go nie opuściła. Niestety, sam może niewiele. Balansowanie na granicy życia i śmierci odcisnęło na nim bolesne piętno. Niemożliwość ruszenia jedną stroną ciała jest dla niego ogromnym problemem. Samodzielnie przewrócenie się na drugi bok jest nieosiągalne. Młody człowiek, pozbawiony władzy nad własnym ciałem, możliwości decydowania o sobie. Dla którego utrzymanie łyżeczki staje się marzeniem. Wyobrażasz sobie taką sytuację?  Patryk: Kilka sekund może zmienić twoje życie, nic już nie będzie takie samo… Jeśli będziesz miał szczęście, pozostaną wspomnienia z czasów sprawności, w innym przypadku w głowie zostaje czarna dziura. Jak ją zapełnić, kiedy jedyne, co cię otacza to szpitalne ściany? Notowanie zmian dyżurów, kolejnej rehabilitacji, płacz rodziców i pytanie, które wciąż widzisz w ich oczach “co dalej?”. Nigdy nie chciałem być dla nikogo ciężarem. Plany, marzenia, wszystko rozmyło się tuż po uderzeniu.  Najgorsze jest to, że po wypadku życie toczy się dalej… Nikt z nas nie może rzucić wszystkiego i poświęcić się codziennej opiece. Sami możemy niewiele. Potrzebujemy zaangażowania specjalistów, którzy będą w stanie pomóc Patrykowi. Nasz syn może do nas wrócić… Marzymy o tym, od tego feralnego dnia. Pomóżcie nam spełnić jedyne marzenie. 

60 415,00 zł ( 56,33% )
Brakuje: 46 819,00 zł
Andrzej Orchowski
Andrzej Orchowski , 63 lata

Móc jeszcze malować i razem dożyć starości... Andrzej walczy z rakiem!

Mam na imię Andrzej, mam 59 lat i po raz pierwszy w życiu proszę o pomoc… Gdybym urodził się w obecnych czasach, gdzie medycyna jest bardzo zaawansowana, z pewnością łatwiej byłoby mi żyć. Urodziłem się jednak blisko 60 lat temu z chorym sercem. Lekarze chcieli operować, ale moi rodzice się nie zgodzili — zagrożenie życia zbyt duże. Gdy miałem 19 lat zdiagnozowano u mnie cukrzycę. Kilka razy dziennie muszę się nakłuwać, aby sprawdzać poziom cukru we krwi. A potem przyszedł nowotwór…   Chore serce bardzo długo nie dawało o sobie znać, jednak w końcu się odezwało — dokładnie 3 lata temu. Nie mogłem już odwlekać operacji, ale wszystko na szczęście przebiegło sprawnie. Koniec problemów? Okazało się, że dopiero początek... Rok później, w trakcie naprawy dachu poślizgnąłem się i spadłem z wysokości. To było szczęście w nieszczęściu! W szpitalu zrobili mi tomografię komputerową. Miałem połamaną nogę, żebro i krwiaka na śledzionie. Jednak lekarze znaleźli też coś znacznie gorszego: guz w esicy z przerzutami na płuco. Szok… Zaczęła się walka. Dwie operacje, 10 cykli chemioterapii i kontrolne badanie PET. Wydawało mi się, że pokonałem drania! Ale on wrócił... 2 guzki we wcześniej operowanym prawym płucu i kolejne 2 w lewym. Lekarze odradzili ponowną operację płuca, ze względu na duże ryzyko i komplikacje pooperacyjne. Jedyną nadzieją dla mnie jest w tym momencie termoablacja nowotworu. To nieinwazyjna metoda, która “gotuje” guzki od środka. Jest jednak nierefundowana. Przy mojej niskiej rencie nie będę w stanie zebrać pieniędzy potrzebnych na zabieg... Dlatego z całego serca proszę o wsparcie.  Nie wiem właściwie, jak to jest być zdrowym, ale to nie jest ważne. Ważne, że żyję, jestem z moją rodziną. I bardzo chcę tu zostać… Nauczyłem się żyć z chorobą serca, nawet z ciężką cukrzycą insulinozależną — gdy na nią zachorowałem, w mojej miejscowości nikt nie miał pojęcia, co to choroba. Musiałem nauczyć się funkcjonować z chorobą, chociaż wtedy trudno ją było leczyć — słaba jakość insuliny, brak sprzętu do iniekcji i skomplikowanie badań (pobranie krwi w ośrodku zdrowia, a wyniki przywozili po tygodniu). Co dwa lata trafiałem do szpitala. W wieku 21 lat prawdopodobnie z powodów osłabienia oraz małej odporności organizmu w związku z cukrzycą nabawiłem się gruźlicy. Wyleczyli ją dopiero po roku… Mimo wszystko starałem się żyć normalnie. Gdy miałem 26 lat, poznałem moją żonę. Założyliśmy rodzinę, urodził nam się syn — dziś jest już dorosły. Nasze życie było spokojne i skromne, mieliśmy nadzieję, że tak dotrwamy do sędziwego wieku… Problemy z sercem zburzyły ten spokój, ale tylko na chwilę. Niestety, potem feralny upadek, badania i diagnoza, która zwaliła z nóg. Postanowiłem jednak, że nie poddam się bez walki. Pierwszą operacją było usunięcie guza esicy po miesiącu była chemioterapia. W maju 2018 roku była druga operacja na prawe płuco, usunięto mi 6 guzków. Znowu chemia i ciężkie powikłania...  Dłonie i stopy pękały do krwi, nie mogłem chodzić, byłem bardzo słaby. W kwietniu tego roku badanie PET pokazało lekarzom, że mam wznowę. Już nie można operować... Kolejna operacja mogłaby oznaczać dla mnie koniec… Dowiedziałem się jednak, że w moim przypadku guzki te można usunąć metodą termoablacji. Po konsultacji z lekarzami zostałem zakwalifikowany do tych zabiegów. Niestety, do dzisiaj ta metoda nie jest refundowana przez NFZ. Przy moich bardzo małych dochodach (renta 700 zł) nie stać mnie na te zabiegi… Koszt jednego to ok. 17 tysięcy złotych!  Mam nadzieję, że może jest to szansa na pokonanie trudnej choroby. Po zabiegach czeka mnie jeszcze chemioterapia, na pewno będzie bardzo trudno. Jestem na to gotowy, walczę o swoje życie… Mimo wielu chorób, moje życie nie składało się tylko ze smutnych chwil. Były też te szczęśliwe: ślub, narodziny i wychowywanie syna… Urządziliśmy z żoną skromny dom, który był dla nas ostoją. Wszystko robiłem samodzielnie. Nigdy nikogo nie prosiłem o pomoc finansową, wiem, jakie to trudne… Żyliśmy skromnie, ale szczęśliwie. Kocham prace w drewnie, malowanie… Wierzę, że jeszcze będę mógł to robić. Chciałbym jeszcze wiele spokojnych lat spędzić u boku żony i rodziny.  Dzięki zabiegowi termoablacji mam na to szansę, dlatego zwracam się z ogromną prośbą o wsparcie w walce o życie. Andrzej Orchowski *************** * Kwota zbiórki dotyczy jednego zabiegu termoablacji, możliwe jednak, że konieczne będą dwa. Obecnie Pan Andrzej jest w trakcie chemioterapii. O wszystkich zmianach w leczeniu będziemy informować na bieżąco.

13 264,00 zł ( 75,56% )
Brakuje: 4 289,00 zł
Krzysztof Urbański
Krzysztof Urbański , 51 lat

Mój mąż musi żyć! Błagam o pomoc!

Stan krytyczny – dwa krótkie słowa, termin medyczny, jaki padł z ust lekarza, gdy próbowałam się dowiedzieć, co stało się z moim mężem. Dwa słowa, które zabrały szczęście i poczucie bezpieczeństwa całej naszej rodziny, a dały początek heroicznej walce o życie. Dwa słowa, które zabrały dawne marzenia i zamieniły je w jedno – by Krzysztof żył! 14 czerwca – niespełna trzy tygodnie temu – nasze życie wywróciło się do góry nogami. Mąż wracał motorem z pracy. Doszło do czołowego zderzenia z samochodem osobowym. O wszystkim dowiedziałam się od swojego kuzyna, który jako pierwszy z rodziny usłyszała o wypadku. Roztrzęsiona pojechałam na miejsce wypadku, ale Krzysztofa już tam nie było. Karetka wiozła go do szpitala w Pile.  Tam, aby wykonać szereg badań, lekarze wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej. Stwierdzono między innymi: pęknięcie cieśni aorty, zmiażdżenia miednicy, wielomiejscowe złamanie kości udowej prawej i otwarte złamanie lewego ramienia. Stan Krzysztofa określono jako krytyczny. Po konsultacjach podjęto decyzję o natychmiastowym przetransportowaniu męża śmigłowcem  do szpitala w Poznaniu.  Konieczna była natychmiastowa operacja cieśni aorty. Stan męża był krytyczny, lekarze mówili, że zostało mu kilka godzin życia. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mój mąż mógłby nie przeżyć. I, faktycznie, okazał się silniejszy, niż śmierć. Po kilku dniach przeszedł operację miednicy. Przeżył dwie trudne operacje. Mija trzeci tydzień od wypadku. Krzysztof jest w trakcie wybudzania ze śpiączki, choć jeszcze chwilę temu lekarze stawiali na nim krzyżyk. Został odłączony od respiratora i czeka na operację kości udowej oraz lewego ramienia. Czuwam przy nim, każdego dnia licząc, że się wybudzi i spojrzy na mnie tak, jak dawniej.   Nasza sytuacja materialna jest coraz cięższa, ponieważ to Krzysztof był jedynym żywicielem rodziny. Dodatkowo opiekuję się mamą, która jest po udarze i potrzebuje stałej opieki. Choćbym dwoiła się i troiła, nie jestem w stanie sama zdobyć pieniędzy na intensywną rehabilitację Krzyśka, która na tym etapie jest kluczowa, bo zwiększa prawdopodobieństwo wybudzenia i odzyskania chociaż części sprawności.  Po raz pierwszy w życiu proszę o taką pomoc. W tej sytuacji nie mam innego wyjścia. Muszę zrobić wszystko, by pomóc mężowi. Pomożesz mi? –Anna, żona

36 552,00 zł ( 41,9% )
Brakuje: 50 682,00 zł
Zbigniew Brzezewski
14 dni do końca
Zbigniew Brzezewski , 66 lat

"Tato, wstań!" Walka o odzyskanie sprawności trwa!

Tata zawsze był podstawą naszej rodziny. Dzielił się energią, uśmiechem, zawsze służył radą. W domu nigdy nie było nudy, mama, rodzeństwo, wnuki - wspólnie zawsze tworzyliśmy niepowtarzalną atmosferę. Mieliśmy mnóstwo pomysłów na wspólne spędzanie czasu. To dzięki rodzicom wiemy, jak wielką wartość ma rodzina, jestem pewna, że gdyby nie oni nie docenialibyśmy tak bardzo każdej chwili.  Początek czerwca ubiegłego roku - ten dzień zapamiętam na zawsze. To była sobota, miał to być dzień radości - rodzice mieli w planach wesele. Przygotowania, codzienna krzątanina i zamieszanie spowodowały, że tata prawdopodobnie początkowo nie zwrócił uwagi na pierwsze symptomy nadchodzącej katastrofy. Siedział i rozmawiał z kolegą w domu. Nagle zaczęło go coś kłuć w klatce piersiowej. W ciągu sekundy serce się zatrzymało.  To wydarzenie na zawsze zmieniło wszystko w naszej rodzinie. Tata był reanimowany kilkadziesiąt minut, najpierw przez brata, później przez ratowników medycznych, którzy robili, co mogli by ratować życie. Nikt nie był w stanie powiedzieć, co spowodowało ten stan. Podejrzewano złe wyniki, ale to nie było nic pewnego. Kilka sekund zwłoki i nie byłoby go z nami. W szpitalu decydujące miały być pierwsze godziny. Godziny przerodziły się w dni, dni w miesiące spędzone na OIOMie.  Mimo śpiączki, mimo tragicznego stanu chcieliśmy utrzymać tatę przy sobie, nagrywaliśmy wspólnie z dziećmi filmy, które włączaliśmy podczas odwiedzin. Czytaliśmy mu książki, opowiadaliśmy o codzienności, przypominaliśmy historie z dzieciństwa. Mimo nawału obowiązków tworzyliśmy harmonogram odwiedzin, by tata wiedział, że nikt z nas z niego nie zrezygnował, że wciąż jesteśmy obok. Tak samo, jak on czuwał przy naszych łóżkach, kiedy byliśmy dziećmi. Lekarze patrzyli na nas ze współczuciem, jak gdyby tata odszedł na zawsze. W pewnym momencie powiedzieli wprost, że nie ma dla niego nadziei. Początkowo delikatnie sugerowali, aż w końcu powiedzieli wprost, że możemy rozważyć odłączenie taty od respiratora. Oni traktowali to jako problem z głowy. A dla nas to był cios - jak można mówić o człowieku, dla którego nic nie jest jeszcze przesądzone?! - to pytanie jeszcze długo nas nie opuszczało. Tata chyba wyczuł nasze napięcie, 4 dni po trudnej rozmowie z lekarzami zaczął oddychać samodzielnie. Pierwsze małe zwycięstwo na drodze do zdrowia. Nadzieja mieszała się z obawą, że jeszcze wszystko może się zmienić.  Proces zdrowienia to nieustanna walka. Zakażenie bakteriami, zapalenia płuc, wszystkie wzloty i upadki pokazały nam, że najlepszym lekarstwem jest cierpliwość. Mogliśmy zrewanżować się tacie za wszystkie lata czułej opieki, pokazywania świata i głaskania zdartych podczas zabawy kolan. Każdy z nas stał się filarem jego powrotu do zdrowia. Niestety, budowany przez miesiące most może znów runąć… Po powrocie z turnusów rehabilitacyjnych niezbędna jest domowa rehabilitacja - wizyty wielu specjalistów, wspierających tatę w powrocie do sprawności, do możliwości mówienia. To koszty, których nie jesteśmy w stanie sami pokryć. Musimy prosić o pomoc. Wiemy, że prosimy o wiele, ale nie możemy pozwolić na to, by wszystko, o co walczyliśmy tak długo przepadło. Wygraliśmy już wiele, dzięki silnej woli tata jest dziś w domu, a nie w hospicjum. Oddycha samodzielnie, wydaje pojedyncze dźwięki. Teraz czeka nas kolejne poważne wyzwanie. Już na starcie wiemy, że nie będzie łatwo, ale każdy najmniejszy postęp przekonuje, że warto.  Na dziadka czekają wnuki, gotowe do zabawy z ukochanym dziadkiem, mama na co dzień poświęcająca wszystko, by tatę odzyskać. Na dobre i na złe. Cena za sprawność taty jest ogromna. Jesteście naszą nadzieją na lepsze jutro! 

14 878,00 zł ( 21,18% )
Brakuje: 55 335,00 zł
Małgorzata Dawidowicz
8 dni do końca
Małgorzata Dawidowicz , 47 lat

W jednej chwili nasz świat się zatrzymał! Prosimy, pomóż naszej mamie...

Trzy lata temu nasze życie zmieniło się na zawsze. Moja mama jechała rowerem, kiedy z naprzeciwka wjechało w nią auto. Kobieta prowadząca samochód przekroczyła prędkość, nie opanowała auta. Sekundy zadecydowały o tym, że nasze dotychczasowe życie odeszło! Wiem, że mama już nigdy nie będzie taka sama jak kiedyś. Żeby żyć, musi być rehabilitowana. Rehabilitacja przynosi efekty, ale – niestety – jest bardzo kosztowna. Nasza rodzina wydała już wszystkie oszczędności, ale to wciąż za mało. Dlatego jestem zmuszona prosić Was o pomoc. Moja mama nadal żyje i potrzebuje pomocy! Moja Mama prowadziła bardzo aktywny tryb życia, między innymi dlatego tamtego feralnego wrześniowego dnia pojechała do pracy rowerem. Nikt z naszej rodziny nie wiedział, że był to ostatni raz, kiedy mogliśmy porozmawiać… Co się stało? Tragiczny wypadek zdarzył się w 2016 roku. Autem kierowała kobieta, która przekroczyła prędkość, a do tego bez powodu zmieniła pas ruchu, potrącając przy tej okazji dwoje rowerzystów jadących z naprzeciwka. Niestety, w tym także moją mamę. Wypadek trwał sekundy, a spowodował drastyczne zmiany na wiele lat, jeśli nie na całe życie... Mama została przewieziona karetką do szpitala. Miała bardzo poważne obrażenia ciała: urazy głowy i złamania kości czaszki, obrzęk mózgu, uraz klatki piersiowej, połamane żebra, złamany obojczyk, złamane prawe ramię, wyrostek kolczasty i poprzeczny, uraz wątroby.... To, co przechodziliśmy wtedy, było koszmarem. Nie dochodziło do nas to, co się stało. Widzieliśmy naszą mamę w gipsach, w plątaninie kabli, podłączoną do aparatury, dzięki której żyła. Potem nadeszło jeszcze gorsze – okazało się, że moja Mama już nigdy nie będzie sobą, ponieważ efekt wypadku i tych wszystkich obrażeń jest taki, że pozostaje w stanie wegetatywnym, nie mamy z nią kontaktu. Trwało miesiące, zanim Mama wyszła z kolejnego szpitala. Ale to nie był koniec, tylko początek naszej drogi, bo Mama – żeby żyć – musi być stale rehabilitowana. Mowa o różnych specjalnościach, bo rehabilitowana jest metodami Vojty, Bobath oraz PNF. Robi to kilku różnych rehabilitantów, którzy codziennie przychodzą wykonywać swoje zabiegi. Dzięki rehabilitacji stan mamy poprawia się. Po wypadku nie miała otwartych oczu, nie było mowy o tym, aby wydobyła z siebie odgłos, obecnie przez mruczenie pokazuje, że coś jest nie tak. Wodzi wzrokiem, a konkretnie daje wyraźnie znać o swoich wyborach. Sama jest w stanie utrzymać głowę w pozycji siedzącej nawet około 2 minut. Kiedyś każdy pokarm był podawany przez PEG, a na tę chwile Mama spożywa około 80% pokarmu sama. Mimika twarzy wskazuje niechęć do czegoś, ból, czasem nawet radość.  Ostatnio Mama wpatrywała się we mnie w taki sposób, że widziałam wyraźną reakcję. Naprawdę na mnie patrzyła! Mówiłam do niej (jak z nią rozmawiam, od razu płaczę), po czym zauważyłam, że ona również uroniła łzy. Te wszystkie reakcje mogą wydawać się drobiazgami, ale dla mnie i całej rodziny to przełom. Widzimy wyraźnie, że nie tyle utrzymujemy Mamę przy życiu, ale także poprawiamy jej stan! To wydawało się jeszcze do niedawna nierealne. To daje nadzieję…  Robimy co możemy, oczywiście udaje się uzyskać pomoc lekarską z NFZ, ale bez prywatnej rehabilitacji Mama umrze. Koszty takiej rehabilitacji są ogromne, bo wynoszą prawie 12 000 zł miesięcznie. Dlatego organizuję tę zbiórkę i zwracam się z prośbą o pomoc, żeby Mama mogła żyć i być z nami…  Mama wychowała mnie na rozsądną i, jak mi się wydaje, dobrą osobę, dlatego teraz ja chcę coś zrobić dla niej… Czy pomożesz mi w tym? –Katarzyna, córka

25 041,00 zł ( 19,91% )
Brakuje: 100 672,00 zł
Krzysztof Blusiewicz
3 dni do końca
Krzysztof Blusiewicz , 32 lata

W wypadku stracił ciężarną siostrę i szwagra, sam ledwo przeżył. Dziś prosi o pomoc

Są takie tragedie, które raz opowiedziane, na długo zostają w pamięci. Zastanawiamy się wtedy, jak osoby nimi dotknięte mieszczą w sobie taki ogrom cierpienia. Gdzie jest granica, która wyraźnie sygnalizuje „dość – więcej już nie udźwignę?” - pytamy. A później okazuje się, że owszem, jest w każdym taka granica, ale jest też taka osoba, która, mimo że granica bólu i rozpaczy została dawno przekroczona – to ona nie traci nadziei i walczy. To matka. Była jesień 2006 r. Pani Hanna była wtedy szczęśliwą mamą 14-letniego Krzysia i Karoliny, która lada chwila sama miała zostać mamą. Rodzeństwo miało ze sobą bardzo dobry kontakt, lubiło spędzać wspólnie czas – szczególnie wtedy, gdy za chwilkę życie Karoliny miało zmienić rodzące się lada moment dziecko. 2 listopada 2006 roku Krzyś, wraz z siostrą i jej narzeczonym Łukaszem pojechał na wycieczkę do Białego Dunajca. Mieli w planach zwiedzić Kraków, nacieszyć się sobą, porozmawiać, pobyć razem… Pogoda nie sprzyjała od samego początku podróży. Na drodze było bardzo ślisko, do tego jazdę utrudniał podający bez przerwy śnieg z deszczem. Mimo że Łukasz jechał powoli, nie udało się uniknąć zderzenia z samochodem ciężarowym. - Karolinka z dzieciątkiem i Łukasz zginęli na miejscu. Krzyś odniósł bardzo poważne obrażenia, realnie zagrażające jego życiu – wspomina Pani Hanna. od lekarza prowadzącego dowiedziałam się, że Krzysiu nie będzie nigdy chodził, że ma uszkodzone kręgi szyjne i rdzeń kręgowy. Do tego wszystkiego pęknięcie czaszki, żuchwy, złamanie otwarte prawej ręki i biodra. To wszystko spowodowało u niego niedowład rąk i porażenie nóg” - wspomina mama Krzysztofa. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że nie będzie już mógł grać w piłkę nożną – a był dobrze zapowiadającym się bramkarzem klubu sportowego. Nie wiem, dlaczego akurat to w tamtej sytuacji wydawało mi się aż tak ważne. Może chciałam się skupić właśnie na tym, bo ogrom tego, co się stało, to było dla mnie za dużo… Nie mieściło mi się to wszystko w głowie, tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej zmarł na raka mój mąż. Zostałam więc z tym wszystkim zupełnie sama. Cóż mogłam zrobić, wiedziałam, że Krzyś, który tu ze mną został , potrzebuje mnie najbardziej na świecie, postanowiłam więc, że dla niego się nie poddam. Nigdy. Mój syn przeszedł 3 poważne operacje, a od grudnia 2006 prowadzona jest rehabilitacja. Korzysta on również z prywatnych zabiegów rehabilitacyjnych w domu. Niestety, mimo ciężkiej walki o zdrowie Krzysia wyzwoliła się u niego pourazowa padaczka. Moje dziecko bardzo potrzebuje pomocy, więc ja z całych sił jej szukam. Zwracałam się z prośbą o pomoc do najwybitniejszych profesorów w kraju, jednak zazwyczaj słyszę, że uraz Krzysia jest zbyt ciężki, zbyt poważny, by podjęli się pomocy… Nie rezygnuje, cały czas robię tak, jak mi radzą, czyli śledzę nowinki, oddzwaniam za „jakiś czas”, przypominam o sobie, piszę, pytam. Dziś Krzysiowi najbardziej brakuje podjazdu, który pomoże mu wydostać się samodzielnie z domu. Chciałabym, by Krzysiek poczuł się pewniej, żeby zobaczył, że coś zależy od niego, że coś może sam, by zaufał sobie. To bardzo ważne. Chciałabym móc jeszcze zobaczyć, jak moje dziecko radzi sobie samo i jak jest po prostu szczęśliwe. Mam tylko takie marzenie. Tylko to jedno. Mama Hanna

14 109,00 zł ( 25,24% )
Brakuje: 41 777,00 zł

Obserwuj ważne zbiórki