Do 20 października mamy czas, by uratować życie Filipka!

Do 20 października mamy czas, by uratować życie Filipka!
Leczenie nowotworu – ratowanie życia w klinice w Greifswaldzie
Ends on: 19 October 2017
Fundraiser description
Filip miał 3 dni, kiedy powiedziano nam, że umiera na raka. W dniu narodzin w jego brzuszku rósł już nowotwór! Neuroblastoma – jeden z najbardziej złośliwych nowotworów dziecięcych, w przypadku Filipa odporny na chemie. Nasz synek cierpi, odkąd przyszedł na świat. Nie poznał jeszcze innego życia, niż to pełne bólu i cierpienia...
Mamy tylko kilkanaście dni, by zapłacić cenę za życie naszego dziecka! W całej tragedii dostaliśmy jedyną szansę na wyleczenie synka – w niemieckiej klinice w Greifswaldzie. Razem z nią otrzymaliśmy kosztorys na ponad 400 tysięcy euro. Termin rozpoczęcia leczenia wyznaczono na 23 października! Kilka dni wcześniej musimy przelać pieniądze do kliniki! Nie możemy czekać, bo kolejnej szansy już nie będzie nigdy. Błagamy, pomóżcie nam ratować nasze dziecko…
Jak pogodzić się z tym, że razem z dzieckiem w brzuchu rósł rak? Jak wytłumaczyć sobie to, że w żyły kilkumiesięcznego dziecka musiały być tłoczone litry chemii tak mocnej, że paliła przełyk? Jak okrutny musi być los, każąc dziecko na cierpienie, którego nie jest sobie w stanie wyobrazić żaden dorosły?
Dwa pierwsze wspólne dni nie wskazywały na koszmar, który ma za chwilę nastąpić. Zdrowe dziecko, silny chłopiec – byliśmy najszczęśliwsi na świecie. Wypisy ze szpitala czekały już w gabinecie lekarza. Jeszcze tylko badanie USG i wreszcie powrót do domu. Nawet przez sekundę nie pomyśleliśmy, że nasze wspólne życie zacznie się w tak dramatyczny sposób. Państwa syn ma nowotwór. Podczas badania wykryto kilkucentymetrowy guz w okolicy lewego nadnercza. Neuroblastoma – rak, który zabija ponad połowę cierpiących na niego dzieci. Ból, gdyby tylko mógł, rozerwałby nasze serca na strzępy.
Na oddział onkologii trafiliśmy, gdy Filipek miał 2 tygodnie. Trzymaliśmy w rękach nasze małe, kilkukilogramowe dziecko i wiedzieliśmy, że tak wygląda początek walki o jego życie, że rak będzie próbował nam go odebrać. To wszystko wydawało się być złym snem, koszmarem, scenariuszem dramatu.
Żyliśmy nadzieją, że lekarzom uda się opanować chorobę. Niestety każdy kolejny dzień coraz bardziej utwierdzał nas w tym, że to rak będzie rządził. Okazało się, że guz żyjący w ciele naszego maleńkiego synka powiększył się z 2 do 6 centymetrów. Guz rósł w błyskawicznym tempie, razem z naszym dzieckiem. Choroba przyparła nas do muru, nie można było czekać. Lekarze jak najszybciej musieli zabrać nasze maleństwo na blok operacyjny. 4 godziny czekaliśmy pod salą operacyjną sparaliżowani ze strachu. Wszystko dookoła zniknęło – był tylko Filip, lekarze walczący o jego życie i przeszywający nas strach.
Guza udało się wyciąć. Prosto z sali operacyjnej Filip trafił na OIOM. Leżał cały spuchnięty, z wenflonem w szyi, dwoma wielkimi wenflonami w rączkach i długą blizną na brzuszku. Nie mogliśmy przy nim być, wziąć go na ręce. Był sam wokół maszyn monitorujących jego parametry życiowe. Siedzieliśmy na krześle przy jego łóżeczku i patrzyliśmy na tętno. Spaliśmy po kilka godzin, na łóżku polowym obok sali, w której leżał nasz synek – tak, by ciągle ktoś przy nim był. Lekarze podawali Filipkowi morfinę, która koiła ból. Nasze dwumiesięczne dziecko cierpiało tak bardzo, że trzeba było podawać najsilniejsze leki przeciwbólowe. Z czasem pielęgniarki nie miały już gdzie wbijać igieł – na rączkach Filipka nie było już miejsca.
Lekarze dali nam nadzieję. Zaczęliśmy wierzyć w pokonanie raka, że dwa pierwsze miesiące życia naszego synka pozostaną tylko dramatycznym wspomnieniem. Po operacji w nadnerczu było czysto! Nie było przerzutów, a współczynnik MYCN oceniający agresywność nowotworu był ujemny. Pojawiły się jedynie małe zmiany na wątrobie. Nie zastosowano chemioterapii – kazano nam czekać, twierdząc, że zmiany same się wycofają. Byliśmy wycieńczeni długimi tygodniami na onkologii. Nasze światełko w tunelu zgasło szybciej, niż myśleliśmy. Nie byliśmy gotowi na kolejny, jeszcze silniejszy cios...
Przerzuty do kości piszczelowych i czaszkowych. Na wyniku scyntygrafii widać było zmiany. Rak rozsiewał się po małym organizmie naszego synka. Znów udowodnił nam, jak szybko potrafi niszczyć kruche szczęście. Jak najszybciej musieliśmy rozpocząć chemioterapię. Pierwszą chemię wyznaczono na 28 grudnia. Święta, które miały być najpiękniejsze, bo po raz pierwszy spędzone w trójkę, były najtragiczniejszymi świętami w naszym życiu. Życzyliśmy sobie tylko jednego – by nasze dziecko żyło.
W maleńkie ciało Filipa sączyły się litry chemii – tak silnej, że paliła mu przełyk. Filipek nie jadł i nie pił, drastycznie zaczęły spadać płytki krwi. Nasze dziecko krzyczało z bólu, a my staliśmy bezradni, zalani łzami, z mnóstwem pytań, na które żadne z nas nie znało odpowiedzi. Kolejne cykle kończyły się tak samo – widokiem własnego dziecka wyginającego się z bólu. Wyniki badań zrobione po kilku tygodniach miały pokazać, że chemioterapia przynosi efekty, że rak się wycofuje. Kolejna kontrola i znów cios prosto w serce. Rak nic sobie nie zrobił z chemii wtłaczanej do żył naszego synka. Chemioterapia zasiała spustoszenie w organizmie, ale nie przyniosła żadnych efektów. Zdecydowano się na najostrzejsze rozwiązanie – leki, które podaje się przy progresji nowotworu i wznowie. Wszystko to było na nic – rak nie odpuścił, okazał się odporny na wszystkie zastosowane chemie. Znaleźliśmy się w momencie, w którym biliśmy głową w mur, nie wiedzieliśmy, co robić, gdzie uciekać, by ratować dziecko. Terapia w klinice w Greifswaldzie to ostatnia szansa.
Na plecach czujemy oddech śmierci, rak próbuje wyrwać nam synka z rąk. Ostatnia scyntygrafia pokazała, że nie ma żadnej poprawy! Fillipek został zakwalifikowany do immunoterapii w Niemczech. Niestety kosztorys, który stamtąd otrzymaliśmy powalił nas na kolana. Życie naszego synka kosztuje niemal 2 miliony złotych, a pieniądze musimy przelać do 23 października! Poruszymy niebo i ziemię, by Filipek żył. Musimy wierzyć, że stanie się cud.
Błagamy, pomóżcie nam ocalić życie naszego synka...