20 lat - to nie czas, by umierać...

Leczenie guza mózgu - terapia nierefundowana
Zakończenie: 9 Września 2017
Opis zbiórki
Jestem Ania, mam 20 lat, a w głowie guz mózgu, śmiertelny nowotwór, który niszczy, męczy, chce zabić... Wszystkie plany, marzenia, które miałam kiedyś, zniknęły, bo gdy stoisz w obliczu śmierci, myślisz tylko o jednym – by przeżyć. Dopiero wtedy uświadamiasz sobie, jak piękny jest świat, jak bardzo kochasz swoich bliskich, jak cudowny może być każdy dzień… JA CHCĘ ŻYĆ! Pomóż mi, proszę, nie chcę niczego innego, tylko tego - żyć…
16 lat – tyle miałam, gdy pojawił się on. Nowotwór. Jednego dnia byłam szczęśliwą nastolatką; liceum, lekcje, dźwięk dzwonka, randki z chłopakiem, spotkania ze znajomymi, mój śmiech. Tak wyglądał mój świat. Drugiego dnia był już stół operacyjny, badania, wyniki, pielęgniarki, lekarze, łzy w oczach mojej mamy i strach. Ten paraliżujący, obezwładniający strach, który wywołuje mdłości, odbiera siły. I ból, drugie imię raka. Od tego właśnie się zaczęło, od bólu głowy, jakby ktoś bił mnie w nią pięściami albo wszczepił coś, co chciało rozsadzić mi czaszkę, powodując niewyobrażalne cierpienie. Podczas lekcji wybiegałam z klasy i biegłam do łazienki, bo ból był tak silny, że wymiotowałam, ledwo stojąc na nogach. Zaczęłam widzieć podwójnie – nowotwór zamazywał mi świat, jakby pokazując mi, że to już ostatnie chwile, że on tu rządzi, że jeszcze chwila, a nie będzie nic, tylko ciemność.
Zrobiłam rezonans. I to był koniec życia, które znałam. Potem była karetka do szpitala w Prokocimiu, na neurochirurgię. I diagnoza – nowotwór okolic szyszynki. Oddział onkologii zamiast licealnych korytarzy, a na nim ja, przerażona, bo miałam 16 lat, przede mną miało być całe życie, a była śmierć. Powinnam myśleć o maturze, studiach, przyszłości. Myślałam o tym, że to wszystko będzie mi odebrane, że nie będzie już nic. Zamiast marzyć o tym, co mogę zrobić, osiągnąć, myślałam o tym, że za chwilę może mnie nie być. Kiedyś wszyzstko planowałam, wtedy przestałam, bo nie wiedziałam, czy przeżyję kolejny dzień. Był tylko ból, strach i bunt, że to jeszcze nie czas, nie pora, by odchodzić! Myślałam o tym, czego jeszcze nie zdążyłam zobaczyć, przeżyć, poznać. Wiedziałam, że będę walczyć, walczyć z całych sił, dla mamy, taty, chłopaka i dla siebie, bo życie jest piękne, bo chcę żyć.
Bałam się dwóch rzeczy – że opuszczę szpital w czarnym worku albo na wózku inwalidzkim, sparaliżowana, bo jakikolwiek błąd przy operacjach mózgu może zabić albo uczynić z człowieka roślinę. Ja przeszłam w sumie sześć. Wtedy biopsję, aplikację zbiornika i wycięcie guza. Nie obyło się bez komplikacji – od tej pory widzę podwójnie, jakby nowotwór wciąż pokazywał mi, kto tu rządzi… Cieszyłam się jednak, że żyję! W moim przypadku nie było chemii, nie było radioterapii, bo lekarze bali się, że powikłania mnie zabiją. Guz okazał się rzadki, niespotykany. Chciałam mieć wyjątkowe życie, dostałam wyjątkową chorobę, wyjątkowo rzadką – nowotwór, z którym przyszło mi walczyć, brodawczak szyszynki, zaatakował tylko 40 osób na świecie! Oddałabym wszystko, żeby nie być wśród nich…
Najgorsza chwila w chorobie nowotworowej to wcale nie ta, gdy rak atakuje, tylko ta, gdy daje wrażenie, że się cofa, odpuszcza, przegrywa. Gdy na nowo pozwala cieszyć się normalnością, codziennym rytmem dnia, uściskiem bliskim, zasypianiem się we własnym łóżku. Choć wygrywałam, myśl o śmierci została z tyłu głowy; gdy moi znajomi świętowali osiemnaste urodziny, ciesząc się wejściem w dorosłość, ja myślałam o tym, że tej dorosłości może nie być. Osiemnaście lat skończyłam w 2014 roku, w grudniu, życząc sobie tylko jednego – by żyć. Rok – tylko tyle nowotwór dał mi wytchnienia, tyle, bym mogła zdać maturę, zacząć studia, energetykę na Akademii Górniczo-Hutniczej, by zaraz potem znów mi to odebrać.
Miało być już dobrze – Sylwester 2016 roku, Nowy Rok, nowa ja – zdrowa. Tymczasem był to najgorszy rok w moim życiu, po poprzednich koszmarnych. Trzy nowe guzy. Dwa drenaże mózgu. Aplikacja zastawki mózgowo-otrzewnowej, bo z powodu nadmiernego ciśnienia śródczaszkowego groziła mi natychmiastowa śmierć. Potem Centrum Onkologii w Gliwicach, radioterapia, Cyberknife. Wtedy zaczęły wypadać mi włosy – długie, jasne pukle wychodziły garściami. Nie dałam rady obciąć ich sama, poprosiłam o pomoc chłopaka, który jest moim wsparciem, moim szczęściem, jest przy mnie od samego początku. Andrzej golił mi głowę, a ja siedziałam przed lustrem i płakałam. Nagle byłam osobą, znaną z filmów i książek o pacjentach oddziału onkologicznego, typowym obrazem dziewczyny, walczącej z rakiem – blada, zmizerniała, łysa.
To jednak nic, że straciłam włosy, straciłabym o wiele więcej, byle by zachować jedno – życie. Jeden płynny guz zniknął, zostały dwa. Dwa guzy i zero ratunku, tylko te straszne słowa lekarza „Nie zrobimy dla Pani nic więcej”. Wszystkie standardowe metody leczenia zostały wyczerpane. Zostałam tylko ja, z dwoma guzami, które jak tykające bomby czekały na to, by wybuchnąć, zniszczyć mnie, zalać organizmami przerzutami.
Miałam umrzeć, ale wciąż żyję - znalazłam doktora w Warszawie, który zaproponował mi inne leczenie, niekonwencjonalne. Biorę leki, drogie, nierefundowane, które mają wzmocnić organizm, pobudzić jego naturalne siły. Nie miałam już nadziei, ale leczenie działa! Czuję się lepiej, a rezonans robiony w maju pokazał, że w głowie został mi tylko jeden guz! Przede mną jeszcze rok leczenia. Muszę spróbować, muszę wyzdrowieć, MUSZĘ ŻYĆ! Dla mamy, taty, Andrzeja, dla mojej cudownej rodziny, która pomogła mi w obliczu choroby, która odmawiała sobie wszystkiego, byle by dać mi szansę na życie.
Nie stać już nas na to, by walczyć dalej – potrzebuję pomocy! Twojej pomocy… Nie mam już pieniędzy, by zapłacić za lekarstwa, dlatego błagam o pomoc. Mam siłę, mam chęć do walki, mam nadzieję, że wyzdrowieję, że pokonam nowotwór mózgu. Wierzę, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy będę zdrowa, gdy znów będę mogła się uśmiechać, wiedząc, że dzięki Tobie zwyciężyłam nowotwór i wygrałam życie. Tylko na tym mi zależy, nie chcę niczego innego, dlatego proszę o pomoc, bo tak bardzo, bardzo chcę żyć...