Zawał zabrał moim synkom tatę, a teraz rak zabija mamę... Proszę, daj mi więcej czasu

półroczne leczenie wspomagające walkę z rakiem, zapas leków na rok
Zakończenie: 5 Maja 2019
Rezultat zbiórki
Kochani, jestem Wam bardzo wdzięczna za pomoc i wsparcie w walce z chorobą!
Dzięki środkom ze zbiórki mogłam poddać się wlewom wzmacniającym, których koszt przekraczał moje możliwości. Bez nich nie mogłabym sobie na nie pozwolić, a okazały się zbawienne - to one postawiły mnie na nogi po chemioterapii. One również chroniły mój osłabiony leczeniem organizm.
W czasie korzystania z wlewów mogłam w miarę normalnie funkcjonować: zajmować się dziećmi, iść do sklepu czy na zebrania do szkoły. Wcześniej nie wchodziło to w grę, byłam tylko cieniem...
Jestem bardzo wdzięczna ludziom dobrej woli, którzy zupełnie mnie nie znając zdecydowali się nieść pomoc. Jesteście WIELCY. Jeszcze raz dziękuję z całego serca!
Opis zbiórki
Kiedy 7 lat temu musiałam pożegnać męża umierającego na moich oczach, myślałam, że to największa życiowa tragedia. Później okazało się, że czeka na mnie coś gorszego, że ilość przewidzianych tragedii jeszcze się dla mnie nie wyczerpała... Nowotwór i jego konsekwencje wyniszczają mnie od środka. Moje ciało jest wrakiem. Ja jestem wrakiem. Ale walczę. Mam dla kogo!
Wiele słyszałam o konieczności samodzielnego badania i wczesnego wykrywania nowotworu. Kiedyś poczułam coś pod palcami, niewielkie wybrzuszenie, ale zupełnie to zignorowałam. Przecież na raka chorują osoby starsze, takie, które o siebie nie dbają - myślałam. Mnie to nie dotyczy.
Po kilku miesiącach podjęłam decyzję o badaniach, bo wciąż coś nie dawało mi spokoju. Poszłam tam z myślą, że nic mi nie jest. Potrzebowałam tylko potwierdzenia. Oczekiwania brutalnie zderzyły się z rzeczywistością. Pani doktor powiedziała, że to rak. Ta diagnoza do mnie nie docierała. Usłyszałam ją, ale zupełnie wyparłam. Skierowano mnie na dalsze badania. Przeszłam wszystkie, ale nic nie czułam. Nie pamiętam nic z tego okresu. Tak, jakby ktoś inny żył moim życiem. Dwa tygodnie czekania na ostateczną diagnozę. Czas, w którym zadawałam sobie mnóstwo pytań. Bez odpowiedzi. Układałam tysiące scenariuszy. Czas nadziei na zmianę z załamaniem i łzami...
Kiedy szłam po wyniki, myślałam, że jestem gotowa na wszystko. Po usłyszeniu tej wiadomości kolejny raz dowiedziałam się, jak bardzo się myliłam. Nowotwór piersi, w najgorszej, złośliwej odmianie. Dla mnie w tamtym czasie oznaczało to tylko jedno: śmierć.
Kolejne 3 miesiące to żałoba. Żałoba, którą nosiłam po sobie samej. Właśnie wtedy, w czasie, kiedy zupełnie pozbawiona sił zostałam przykuta do łóżka, myślałam o tym, jak teraz będzie wyglądało moje życie. Nie wyobrażałam sobie przyszłości. Wszystko straciło sens. Przez te wszystkie lata pracowałam na to, by odzyskać balans, przywrócić moim dzieciom poczucie normalności. Nie byłam gotowa na taki cios.
Jedna z najtrudniejszych rozmów mojego życia. Musiałam powiedzieć synom o chorobie. Jak przekazać chłopakom, że dni ich matki mogą być policzone? Wyjaśniłam, że będę leczyć się chemią, że wypadną mi włosy. Młodszy syn zapytał: „Mamo, czy po chemii będziesz już zdrowa?", a starszy po raz kolejny zamknął się w sobie. Dokładnie 7 lat temu widział śmierć swojego taty, a teraz dostał kolejną przerażającą informację. Dla człowieka na progu dorosłości to zbyt wiele. Ta rozmowa była dla mnie jak katharsis — bardzo zależało mi na tym, by nie oszukiwać dzieci i móc powiedzieć im o tym, że czeka nas trudny czas, a mnie najważniejsza walka.
Po okresie kompletnej rozsypki pomyślałam, że jeśli to ostatnie miesiące mojego życia, to nie mogę ich spędzić w ten sposób. Przecież to niedorzeczne! Postanowiłam, że czas wstać z kolan, podjąć walkę i starać się wyrwać z życia to, co jeszcze mi zostało. Dotknęłam dna, ale dziś, patrząc z perspektywy czasu, doceniam ten moment. Wiem, że czas działa na moją niekorzyść, ale odchodząc, chcę mieć świadomość, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Muszę pokazać moim chłopcom, że mama jest wojowniczką, że w trosce o nich gotowa jest stoczyć każdą batalię.
Moja choroba ma odmianę lekooporną. Po 16 cyklach chemioterapii organizm jest wykończony. Kiedy otrzymałam pierwsze wlewy witaminowe, poczułam, jakby ktoś tchnął we mnie nowe życie. Oczyszczona głowa, wypłukiwanie toksyn z organizmu. Czułam się jak nowa. To trwało tylko kilka dni, ale ten efekt dał mi coś, za czym bardzo tęskniłam - chwilę dobrego samopoczucia, jak z czasów, kiedy byłam zupełnie zdrowa. Terapia wspomagająca to dla mnie szansa na odzyskanie sił, na przywrócenie organizmowi energii. Na to, bym codziennie mogła wstawać rano i wspierać moich synów na drodze do samodzielności. Muszę ich przygotować na dalsze życie. A razem mamy jeszcze tyle do zrobienia... Niestety, żyję z wyrokiem. Na razie odroczonym, ale w każdej chwili muszę być gotowa do tej drogi, z której już nie zawrócę.
Zawsze miałam dużo energii, od kilku lat jestem dla chłopców obojgiem rodziców. Wszyscy bardzo przeżyliśmy odejście męża, a kiedy zdawało się, że wszystko wróciło do normy, dostaliśmy kolejny cios. Nie wiemy, co dalej, nie planujemy. Cieszymy się każdym dniem, a ja codziennie dziękuję za to, że przeżyłam. Muszę zabezpieczyć przyszłość chłopców. Perspektywa tego, że zostaną na świecie tylko ze schorowaną babcią, jest dla mnie przerażająca… Błagam, pomóżcie mi odzyskać siły. Może to pomoże odnaleźć nowe możliwości. Ucieczka ze szponów śmierci to największe marzenie!