Tatusiu, obudź się! Bez Ciebie nie damy sobie rady...

roczna intensywna rehabilitacja, aby nasz tatuś i mąż wybudził ze śpiączki
Zakończenie: 10 Stycznia 2018
Rezultat zbiórki
Ciężko pisać takie słowa… Mariusz niestety odszedł, do świata, w którym nie ma już bólu…
Gdyby tylko miłość mogła uzdrawiać…
Żona i dzieci walczyli o niego do końca. Nie ma słów, by opisać ból po tym, jak odchodzi ktoś bliski… Jedyne, co możemy zrobić, to przekazać im nasze dobre myśli, słowa otuchy i to, by byli silni… Właśnie tego chciałby Mariusz.
Odpoczywaj w spokoju (*)
Opis zbiórki
Serce pęka mi tylko wtedy, gdy na ulicy mija mnie mężczyzna z dzieckiem na rękach. Jeszcze w zeszłym roku Mariusz nosił tak naszą córeczkę Julkę. Dziś jego ręce leżą bezwładnie na prześcieradle, oczy, które iskrzyły się ciepłem, patrzą w sufit. Zamiast głośnego głosu jest buczenie urządzeń. Mariusz nie rusza się, nie mówi, waży 60 kilogramów mniej. Od kilku miesięcy jest w śpiączce. Każdego dnia razem z dziewczynkami walczymy o to, by do nas wrócił.
Julka całuje wszystkie zdjęcia, na których widzi tatusia. Na fotografiach Mariusz trzyma ją na rękach - Julka ma jego oczy i uśmiech. Dziś ten widok jest tylko wspomnieniem, ale Julka wie, że ten, który leży nieruchomo na łóżku, to wciąż jej ukochany tatuś. Trzyma go za rękę, przynosi zabawki… Raz Mariuszowi zatkał się ssak, urządzenie zaczęło wyć. Nie zdążyłam do niego dobiec, Julka była pierwsza, włączyła aparat do odsysania. Powstrzymywałam łzy, że dała radę, ona ma dopiero dwa lata! Natalka ma lat dwanaście, jej jest znacznie ciężej, pamięta tatę, gdy był zdrowy i silny – odbierał ze szkoły, rozmawiał, pocieszał, przytulał, odganiał smutki. Mariusz dał im życie. Dziś one walczą o niego…
Zawsze był dla nas opoką, on, mąż i ojciec, najlepszy, jakiego mogłam sobie wymarzyć. Poznaliśmy się dawno temu, w 1999 roku, potem nasz kontakt się urwał. Dziesięć lat później spotkaliśmy się przypadkiem, na stacji benzynowej, choć myślę, że to było raczej przeznaczenie. Zakochałam się w jego mądrych oczach, ciepłym głosie, sile, czułości i poczuciu humoru. Był duszą towarzystwa, kochał ludzi, wszystkim pomagał, umiał wysłuchać, porozmawiać, wspierać. W 2014 wzięliśmy ślub, potem urodziła się Julka. Zbudowaliśmy dom, który wypełniliśmy światłem i miłością. Byliśmy naprawdę szczęśliwi.
Szczęście okazało się jednak kruche jak porcelana, nietrwałe jak bańka mydlana…
Pojechaliśmy na weekend do przyjaciół. Spokojne zimowe popołudnie. Piliśmy kawę. Mariusz nagle chwycił się za brzuch, dosłownie zwijał się z bólu. Pierwszy raz w życiu widziałam męża, który tak straszliwie cierpi… Pojechaliśmy do szpitala. Lekarz zbył nas, stwierdził, że to niestrawność, przepisał no-spę i pyralginę… Wróciliśmy do przyjaciół. Powrócił też ból... Mariusz dosłownie odchodził od zmysłów, jego zawsze uśmiechnięta twarz wykrzywiona była w grymasie cierpienia. Wezwałam pogotowie, zabrali go do tego samego szpitala, z którego wyszliśmy kilka godzin wcześniej.
Okazało się, że to zapalenie trzustki. Poczułam wtedy ulgę, przecież zapalenie to nic poważnego, Mariusz pobędzie pewnie kilka dni w szpitalu i wrócimy do domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że to przypadłość niezwykle ciężka, śmiertelna. Że reakcja zapalna może być tak silna, że może dojść do niewydolności wszystkich narządów, zatrzymania oddychania, krążenia. Że jest naprawdę bardzo, bardzo źle...
Widziałam, jak Mariusz z bólu odchodzi od zmysłów, jak nie pomagają żadne leki. Jak coraz gorzej oddycha, opada z sił. Jak mój dzielny, silny mąż słabnie, jak w jego oczach znika ciepło, a wypełnia je tylko ból. Wszystko działo się tak szybko, z chirurgii przeniesiono go na OIOM; powiedziałam mu, że zaraz się zobaczymy. Gdy przyszłam, z Mariuszem nie było już kontaktu. Wprowadzono go w śpiączkę farmakologiczną. Powiedziano mi, że mąż jest w stanie krytycznym.
Miałam wrażenie, że spadam wtedy w przepaść; potem okazało się, że to był dopiero początek, że może być tylko gorzej, że upadnę tam, gdzie jest ciemność, ból i strach. Przez sześć tygodni nie wiadomo było, czy Mariusz przeżyje. Razem z mamą męża siedziałyśmy przy jego łóżku od rana do wieczora. Dziewczynki cały czas pytały o tatę. Julka zawsze witała ze mną Mariusza, gdy wracał z pracy, biegła i wpadała mu w objęcia – to była nasza ulubiona część dnia. Teraz, gdy tylko słyszała silnik auta, biegła do drzwi i wołała tatusia… Lekarze każdego dnia powtarzali mi, że jest coraz gorzej, dzień w dzień odbierali mi nadzieję. Przyjaciele byli przerażeni. Ale ja wierzyłam w męża. Trzymałam go za rękę, płakałam, tęskniłam i modliłam się, błagając, by Mariusz do mnie wrócił.
Nie zawiódł mnie, nie zrobił tego jeszcze nigdy… Obudził się po sześciu tygodniach. Żył. Wróciła mu pamięć.
Na początku tylko wodził oczami, potem, gdy, wyjęto mu rurkę tracheotomijną, powoli zaczął mówić. Nie mógł uwierzyć, że minęło tyle czasu. Nie martwił się w ogóle o siebie, pytał tylko, czy daję sobie radę, czy jest mi ciężko, mówił, że zrobi wszystko, by jak najszybciej wrócić do domu, bym nie była sama. Taki już był – czuły, troskliwy. Dziewczynki były przy nim razem ze mną. Natalka karmiła tatę, mówiła mu, że ma jeść, ma być silny. Julka rzuciła się tacie na szyję, bawili się razem zabawkami pośród kabelków i wężyków kroplówek. Mariusz odmówił lekarzom golenia brody, miał ją od zawsze, Julcia uwielbiała przytulać się do niej policzkiem; bał się, że bez niej go nie pozna. Pamiętam ten ostatni weekend, gdy wszyscy byliśmy razem, a w oczach Mariusza z powrotem było ciepło i nadzieja. Mówił, że będzie dobrze, że niedługo wróci do domu, że nadrobimy stracony czas. Że mam odpocząć i niczym się nie martwić, bo niedługo będzie tak jak przedtem.
Trzy dni później, 18 maja 2016 – nigdy nie zapomnę tej daty – zadzwonił do mnie przyjaciel. Miał odwiedzić męża, zrobić mu niespodziankę… Łamiącym się głosem powiedział, że łóżko Mariusza jest puste. Wybiegłam z pracy, wsiadłam w samochód i pojechałam do szpitala, krajobrazy zamazywały się, nic nie widziałam przez łzy. Serce Mariusza przestało bić. Wykluczono zator, zawał, skrzep… Do dzisiaj nikt nie wie, co się stało. Odratowano go, dosłownie cudem wyszarpano śmierci. Miałam deja vu – znowu OIOM, śpiączka, operacja, rozcięty brzuch, walka o każdy dzień.
Po trzech tygodniach wybudzono Mariusza ze śpiączki. Pamiętałam, jak było ostatnim razem, jak Mariusz reagował, jak szybko zaczął mówić, ruszać się, wróciła mu pamięć… Tym razem nie stało się nic.
Znam twarz męża na pamięć, umiem czytać ją jak mapę. Widzę, jak czasem ruszy okiem, jak zmienia mu się oddech, kiedy o coś pytam. Pytam, czy ma siłę, czy chcę siedzieć w wózku, czy włączymy sobie jakiś film… Nie rusza się w ogóle, nie mówi, ma rurkę tracheotomijną, jest żywiony sondą PEG. Kiedyś zobaczyłam, jak Julcia wkłada jedzenie do brzuszków swoich lalek; gdy zapytałam, co robi, powiedziała, że karmi je jak tatusia. Co trzy godziny dbam o to, by Mariusz zmieniał pozycję, chronię jego ciało przed odleżynami, przed bólem, dzięki temu nie ma żadnych przykurczy – wygląda, jakby zasnął zaledwie wczoraj. Codziennie go rehabilituję, podpatrzyłam, jak robią to specjaliści. Pionizujemy go też, to jest teraz najważniejsze. Chcę zacząć też zajęcia z logopedą, żeby robił Mariuszowi ćwiczenia oddechowe, żeby zaczął oddychać samodzielnie, bez tracheotomii. Próbujemy różnych bodźców – smaków, zapachów, muzyki… Robimy wszystko, żeby do nas wrócił.
Byliśmy w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie stan Mariusza się załamał, wróciliśmy do szpitala, potem byliśmy w kolejnym. Od początku wiedziałam, że zabiorę Mariusza do domu, do miejsca, w którym mieliśmy być razem. Czy pani wie, co robi? – pytali mnie lekarze. Tak, wiem – robię to, czego chciałby mój mąż. Chciałby być z nami. Pytają, czy nie jest mi ciężko. Jest. Rehabilitacja pochłania fortunę, to koszt nie do udźwignięcia dla zwykłego człowieka, płacimy za nią ponad 7 tysięcy miesięcznie. O to jedno proszę, o wsparcie, bo nie mam już za co jej opłacić… Najgorzej jest wieczorem, gdy zasypiam, rozmawiam wtedy z Bogiem i proszę go o dwie rzeczy – by dał mi siłę i by Mariusz wyzdrowiał. Nie mogę sobie pozwolić na słabość, muszę wziąć się w garść, bo jak nie ja, to kto? Wiem jedno – będę zajmować się mężem, póki starczy mi sił. On zrobiłby to samo dla mnie. Obiecałam, że na zawsze, że na dobre i złe, że w zdrowiu i chorobie, a obietnic się dotrzymuje – to bardzo łatwe, kiedy się kocha.
Mariusz, dla mnie jesteś największym twardzielem. Jestem dumna z tego, że mam męża, który jest tak dzielny i tak dla nas walczy. Cały czas mam Cię przed oczami, jak bawiłeś się z Julką, jak ją przytulałeś, jak się śmiałeś i przekomarzałeś. Wróć do nas, tak bardzo za Tobą tęsknimy. Czekam na dzień, w którym powiesz swoje pierwsze słowo, będzie to najpiękniejszy dzień w życiu, zaraz obok narodzin Juleczki. Przyjdzie taki dzień, że będzie tak znowu, zobaczysz, Mariusz…