Mama, córka i rak

leczenie w klinice MD Anderson Cancer Center w Hiszpanii: cykle chemioterapii cyklicznej i podtrzymującej
Zakończenie: 11 Lipca 2016
Opis zbiórki
Kiedy dowiedziałam się, że mam raka, byłam w szóstym miesiącu ciąży. Tak rozpoczęła się walka nie o jedno życie, ale o dwa – moje i mojej córeczki. W ciąży przeszłam chemioterapię, urodziłam zdrową dziewczynkę. Mam przerzuty, ale z całych sił walczę, żeby tu zostać, bo mam dla kogo żyć. Dla Niej. Dla Mai.
Mam na imię Gosia. Mam 34 lata i raka jajnika. Moja historia zaczęła się zupełnie niewinnie, zresztą jak wiele innych. Jednak to, co wydarzyło się później, zupełnie wywróciło moje życie do góry nogami.
W październiku 2014 roku trafiłam do ginekologa na wizytę kontrolną. Wcześniej miałam operację wycięcia zmian endometriozy na jajniku. W czasie badania okazało się, że nie wszystko zostało usunięte. To nic groźnego, niech się Pani nie martwi, na to się nie umiera – pamiętam słowa lekarza do dziś. Kolejna operacja usunięcia została wyznaczona na kwiecień 2015 roku.
W marcu okazało się, że jestem w ciąży.
To było jak grom z jasnego nieba. Już wcześniej mąż i ja bardzo chcieliśmy zostać rodzicami, ale powiedziano nam, że zajście w ciążę przy moim obecnym stanie zdrowia jest w zasadzie niemożliwe. Mój lekarz ginekolog był w niemniejszym szoku niż my. Jak sam stwierdził, zajście w ciąże przy guzie na jajniku to cud. Zresztą jak się okazało, był to pierwszy z kilku cudów w tej całej zagmatwanej historii…
Guz na moim jajniku miał już wielkość 5 cm. Ale szybka operacja wiązałaby się z utratą mojego dziecka. Wybór był dla mnie oczywisty. Trzeba było czekać 3 miesiące, aby córeczka połączyła się ze mną pępowiną i by można było operować.
Od tego czasu u ginekologa pojawiałam się średnio co 2 tygodnie. Lekarz kontrolował przebieg ciąży, jak i mojego guza. A ten zaczął rosnąć. W 14 tygodniu ciąży osiągnął monstrualne rozmiary, będąc większym niż moje przyszłe dziecko! Miał 15 cm, a Maja - koło 6 cm. Radość z tego, ze nosiłam w sobie nowe życie, niknęła przy strachu, jaki czułam. Byłam przerażona, czekałam tylko na operację, jak na zbawienie.
W końcu w czerwcu 2015 roku trafiłam do szpitala. Nieczęsto operuje się kobiety w ciąży, więc cały oddział wiedział, kim jestem. Umierałam ze strachu, bo wystarczył tylko jeden fałszywy ruch w czasie operacji i straciłabym dziecko. Operacja zakończyła się połowicznym sukcesem - guz został usunięty wraz z jajnikiem, ale zawierał w sobie surowicę, która się rozlała. Lekarze zapewnili mnie, że wszystko wyczyścili i wszystko będzie w porządku. Mówili, żeby nie martwić się, bo to na pewno niezłośliwy guz. Wycinki wysłano do badania histopatologicznego. Na wyniki czekaliśmy 2 miesiące.
Pamiętam ten dzień, jakby wydarzyło się to wczoraj. Zadzwonili ze szpitala i oznajmili, że jest wynik badania histopatologicznego i muszę odebrać go osobiście. Weszłam do gabinetu pełna nadziei, że wszystko będzie w porządku. Niestety chwilę później mój świat runął. Lekarz oświadczył mi, że badanie wycinków potwierdziło raka jajnika i konieczna jest natychmiastowa chemioterapia. Kiedy to usłyszałam byłam kompletnie załamana. Nie wiedziałam nic o raku, tylko, że się na niego umiera. W dodatku oczekiwałam dziecka i miałam mieć chemioterapię. A chemia to największe świństwo, to trucizna. Ma zabić wszystko co w nas jest najgorsze, ale zabija też to, co jest najlepsze. A ja przecież byłam w ciąży.
Umierałam ze strachu o córkę, mimo, że powtarzano mi, że chemioterapia w ciąży jest bezpieczna. Nie wierzyłam. Nie miałam jednak wyjścia. Zaczęłam jednak chemię, aktywnie pracowałam. Pomagało mi to zapomnieć o trudach codzienności, a wspaniali ludzie, którzy mnie otaczali, utrzymywali mnie w przekonaniu, że ta historia niedługo skończy się i będę tylko o tym wspominać. I w takim rytmie przeszłam kolejne 4 cykle chemii.
3 tygodnie przed planowanym porodem przerwałam chemię. Pojechałam do Warszawy, gdzie byłam pod opieką lekarzy aż do przyjścia Mai na świat. W szpitalu położniczym wszyscy wiedzieli, kim jestem. Takiego przypadku chyba jeszcze tam nie było. Był to jeden z najbardziej stresujących momentów w moich życiu. Okropnie się bałam.
17 listopada przyszła na świat najwspanialsza, najpiękniejsza istota - moja córeczka Maja. Zdrowa. Przy porodzie dodatkowo przeszłam operację wycięcia macicy, straciłam dużo krwi. Gdy się wybudziłam, leżałam na sali operacyjnej. Nie mogłam jeszcze zobaczyć córeczki, w sali operacyjnej panuje inna flora bakteryjna, poza tym byłam zbyt słaba. Był przy niej jednak mój mąż, Dawid. Włączyliśmy videorozmowę i mogłam zobaczyć, jak Maja wygląda, jak się porusza, jaka jest. Kochałam ją od momentu, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, ale wtedy poczułam, że moja miłość wybucha ze zdwojoną siłą. Na własne oczy mogłam ją zobaczyć dopiero dzień później.
Wróciliśmy do domu. Wznowiłam chemię. Byłam przekonana, że dzięki niej pokonam raka. Nowy Rok miałam zacząć jako mama, jako zdrowa mama. Ostatnią chemię miałam 29 grudnia, a o północy w Sylwestra szczęśliwie karmiłam córeczkę. To miał być dobry zwiastun. Bo w końcu jaki Sylwester, taki cały rok...
Początek 2016 roku był cudowny. Odrosły mi włosy, znowu czułam się kobietą. Odkrywałam piękno macierzyństwa, z każdym dniem kochając Maję coraz bardziej. Myślałam, że to już koniec, a po raku pozostało tylko złe wspomnienie.
A potem zrobiono mi badanie tomografem komputerowym oraz badanie PET-CT. Wynik był druzgocący. Okazało się, że mam przerzuty w mięśniach brzucha i węzłach chłonnych.
Załamałam się. Upadłam i przez tydzień nie wiedziałam co robić. Cały czas płakałam i praktycznie nie kontaktowałam. Bałam się zostawić moją Maję. Przecież ona potrzebuje mamy!
Drugi raz w ciągu pół roku przeprowadziliśmy się do Warszawy, tym razem we trójkę. Lekarz, który odbierał poród i wtedy mnie operował, podjął się tego wyzwania po raz kolejny. Mimo arcytrudnego zadania operacja w pełni powiodła się i udało się usunąć wszystkie nowe zmiany nowotworowe. Miałam rozpocząć leczenie farmakologiczne. Ale pierwsza chemia nie zadziałała. Podjęto decyzję, że nie dostanę kolejnej, bo rak jest na nią odporny. Znowu się załamałam. Chciałam pisać listy pożegnalne.
Moja rodzina i przyjaciele wzięli jednak sprawy we własne ręce, szukając informacji dotyczących nowych metod leczenia. Udało się je znaleźć w Hiszpanii, w klinice będącej oddziałem najlepszej kliniki leczenia nowotworów na świecie MD Anderson Cancer Center z Houston w Stanach Zjednoczonych. Rak jajnika to bardzo trudny przeciwnik, piąta przyczyna zgonów nowotworowych u kobiet. W Polsce w jego przypadku jest określony sposób postępowania. Po wznowie uznaje się, że to choroba nieuleczalna. Podaje się jedynie leki, które mogą podtrzymać życie, ale nie dają szansy na wyleczenie. W Hiszpanii jest szansa na remisję choroby. Jest tam stosowany inny sposób leczenia, nowatorski i wieloetapowy. Podaje się wiele łączonych ze sobą leków, czekając, aż organizm zareaguje.
Terapia jest podzielona na dwie części: pierwsza składająca się z 6 cykli chemioterapii, druga 22 cykle, mająca podtrzymać remisję choroby. Rozpoczęłam już leczenie, wydając wszystkie możliwe oszczędności, pożyczając od rodziny i przyjaciół. Nie mogłam dłużej czekać, każdy dzień to ryzyko, że rak ze mną wygra. Nie mamy więcej pieniędzy. A 28 lipca muszę zacząć kolejny cykl chemii. Nie mogę przerwać leczenia, bo to oznacza tylko jedno – porażkę.
Naprawdę mam szansę, żeby wyzdrowieć. Ta nowa niestandardowa metoda leczenia raka jajnika została z powodzeniem zastosowana u wielu pacjentek i daje ogromną nadzieję na powrót do normalnego życia. Nie pragnę niczego więcej. Chcę tylko żyć, być mamą i patrzeć, jak dorasta moja córka. Tylko tyle. Aż tyle… Dlatego błagam Was, by w moim życiu wydarzył się kolejny cud. Tylko że ten może się dokonać jedynie z Waszą pomocą.