Nie chcę umrzeć bez walki...

Protonoterapia w Monachium - leczenie ostatniej szansy
Zakończenie: 22 Lutego 2017
Opis zbiórki
Mam na imię Piotr, umieram na raka mózgu i bardzo się tego boję. Znam tę chorobę lepiej niż inni, z najgorszej możliwej strony. Ta choroba – glejak IV stopnia, zabiła moją siostrę 7 lat temu. Agnieszkę straciłem po 3-letniej walce, w jej najlepszym okresie życia. Stałem nad grobem 23-letniej dziewczyny, z którą się wychowałem i którą tak bardzo kochałem.
Wtedy myślałem, że śmierć jest okrutna, że to niesprawiedliwe. Teraz kiedy sam umieram, ból powrócił silniejszy, bo cierpię sam, ale doskonale wiem, co czuje moja rodzina, moja mama. 22 lutego mam szansę zawalczyć o życie ostatni już raz...
Do samego końca patrzyłem, jak cierpi, jak kolejne operacje nie przynoszą rezultatu, chemia nie pomaga, a leki nie są już w stanie ukoić ogromnego bólu. Wiem, jak patrzy się na cierpienie kogoś bliskiego, jak nie można się z nim pogodzić, i jak stokroć bardziej boli bezradność, gdy ta ukochana osoba traci wzrok, czucie, by na koniec odejść na zawsze.
Podnosiliśmy się z kolan po tym, jak choroba zabrała Agę, bo w końcu trzeba było wrócić, stawić czoło życiu. Nie było łatwo nikomu, bo śmierć, zwłaszcza tak bardzo przedwczesna, zostawia rany na zawsze. Tak minęły 4 kolejne lata, podczas których byliśmy z resztą rodzeństwa podporą dla siebie, dla mamy. Zmierzyliśmy się z pierwszymi Świętami bez Agi. Dni mijały i kiedy już się wydawało, że najgorsze minęło, że tragedia należy do przeszłości, okazało się, że ona trwa nadal. Choroba zabiła jedno z nas, dała nam oddech, by po kilku latach przyjść ponownie.
Pojechałem samochodem do banku, ja, zdrowy 27-letni facet. Do domu już nie wróciłem. Atak padaczki, który nadszedł, powalił mnie na ziemię, straciłem przytomność. Obudziłem się w szpitalu, do którego przywiozło mnie pogotowie. Znów przed oczami obraz, który nie zdążył zniknąć z pamięci. Szpitalne jasne światło, zdenerwowani lekarze, nerwowe szepty i decyzje, zapadające jedna po drugiej. Wiedziałem, co oznacza rezonans, bo to wynik tego badania rozpoczął walkę mojej siostry ze śmiercią. Teraz nie mogło być tak samo, to przecież niedorzeczne, zbyt groteskowe, zbyt okrutne.
Glejak IV stopnia - tak brzmiał mój wyrok, z którym żyję od 2014 roku. Tak brzmiał wyrok dla mojej mamy, która traci drugie dziecko. Ta choroba nie ma dla nas tajemnic i nie ma litości. Śmiertelny guz atakujący mózg, który pojawia się nagle i znikąd. Nie masz czasu się przygotować, bo na śmierć nie można się nastawić. Znaliśmy całą procedurę, znaliśmy szanse i wszystkie możliwości. Nie da się opisać tego, jak czuje się człowiek, który dostaje wyrok śmierci, nie da się też opowiedzieć, czy jest różnica, kiedy przyjmuje się taką wiadomość w wieku 27 lat, a kiedy jest się już starym. Najbardziej żal było mi mamy. To ona cierpiała chyba najmocniej i to jej zawalił się świat, który tak misternie próbowała sobie odbudować po śmierci Agi. Teraz stanęła nad szpitalnym łóżkiem, w którym leżałem ja – jej do niedawna zdrowy, a teraz śmiertelnie chory syn.
W lipcu miałem pierwszą operację, która dała mi nadzieję, usłyszałem to, czego nigdy nie słyszałem od lekarzy Agnieszki. Udało się, panie Piotrze, usunęliśmy wszystko! Teraz tylko chemia, radioterapia i może się uda, może się wymknę jakoś tej potwornej chorobie. Pamiętam, jak się wtedy wspaniale czułem, dostałem taką szansę i czułem, że może się udać, że nie wszystko stracone. Nieśmiało zaczynałem mówić już o cudzie! Wróciłem do normalnego życia, jeździłem samochodem, planowałem wakacje. Przechytrzyłem glejaka - chorobę, która odebrała mi siostrę, poszarpała całą rodzinę! Wielka satysfakcja i jeszcze większe wzruszenie. Odegrałem się na chorobie, która zadała nam tyle krzywdy. Tak mi się wydawało... A wtedy przyszedł ból.
Coraz częstszy, coraz bardziej nienaturalny. 8 grudnia, w tym magicznym i świątecznym miesiącu, pojechałem do szpitala, zrobiono rezonans i usłyszałem - naciek 7 cm po przeciwnej stronie mózgu niż ta zoperowana. Pierwszy raz w życiu poczułem pustkę. Pierwszy raz w życiu wydawało mi się, że nie będzie już nic dalej, że całe moje życie kończy się w tym dniu. Potem wszystko przyspieszyło, lekarze nie mogli się pogodzić z przegraną, mam przecież dopiero 30 lat. Trafiłem do szpitala w Rzeszowie. Po tej operacji na twarzach chirurgów nie było tego entuzjazmu, co poprzednio. Nie klepali mnie po ramieniu, nie uśmiechali się. Usunęliśmy tyle, ile się dało. Reszta musi zostać. To równoznaczne ze słowami: Dostał Pan czas, zanim nowotwór nie odrośnie. Może to będzie miesiąc może pół roku. To wciąż tak strasznie mało czasu, a ja przecież chcę żyć!
Poza tym obrzydliwym rakiem jestem zdrowym facetem, mam tyle pomysłów, tyle planów, tylu rzeczy jeszcze nie widziałem. Mam 30 lat i nie założę rodziny, nie zostanę ojcem, nie pójdę z dziećmi do parku, nigdy. Powiedzieli mi prosto w oczy, tu już nie ma czego szukać, o co walczyć, sprawa jest przesądzona. Nikt nie chce takiego czegoś usłyszeć o sobie.
Dostałem jeszcze jedną szansę, z której bardzo chcę skorzystać. Nawet jeśli przegram, to chcę być z siebie dumny, że spróbowałem, że nigdy się nie poddałem. Muszę zrobić to dla siebie, dla mamy, która dała mi to życie, dla siostry, która walkę o swoje przegrała. Jestem gotów podjąć to wyzwanie. Najważniejsza bitwa w moim życiu musi się odbyć teraz. Zanim nie będzie za późno. Leczenie protonowe w Monachium to jedyna szansa, by tutaj zostać.
Nie boję się bólu, który już raz widziałem, nie boję się szpitali ani lekarzy, a nawet śmierci. Jedyne czego się boję to poczucia, że nie spróbowałem, że się poddałem na oczach ludzi, którzy we mnie wierzyli. Proszę Was o pomoc, bo sam nie dam rady. Nie wstydzę się Was o to prosić, bo wiem, że zrozumiecie. Jeśli mam umrzeć, to chcę umrzeć, walcząc, a nie czekając. Czas, jaki mi został to zaledwie dwa tygodnie. 22 lutego wszystko się okaże.
Dziękuję, Piotrek