Nie pozwólcie umrzeć mojemu dziecku

poród i operacja serca Dawidka w Munster, by ratować jego życie
Zakończenie: 11 Maja 2017
Rezultat zbiórki
Cudowne wieści przyszły do nas z Kliniki Uniwersyteckiej z Munster!
19 czerwca, 2 dni po terminie, po trwającym niemal 11 godzin porodzie, o godzinie 20.45 przyszedł na świat Dawidek!
Zaraz po porodzie chłopca zabrano na OIOM, a potem, gdy udało się opanować spadające tętno, na oddział kardiologiczny.
Poznajcie Dawidka <3
Operacja odbyła się w piątek 23 czerwca o 8:00.
Tak dochodził do siebie Dawidek po operacji!
11 lipca Dawidek, po 21 dniach od porodu i 11 od operacji, wrócił z mamą do domu!
Opis zbiórki
Kilka lat temu, wraz ze śmiercią mojego pierwszego dziecka, umarła też część mnie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przeżyję deja vu, że ten koszmar powróci. Los jednak jest bezlitosny - jestem w ciąży, spodziewam się synka i odchodzę od zmysłów ze strachu, bo jego życie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tym razem jest jednak jest szansa, że moje dziecko przeżyje! Szansa, która kosztuje ponad 300 000 złotych… Tyle kosztuje życie mojego dziecka! Zaraz po urodzeniu Dawidek musi trafić na stół operacyjny, bo inaczej jego serduszko przestanie bić! Do 24 maja muszę zebrać ogromną kwotę pieniędzy, dlatego ja, matka, stoję dzisiaj przed Tobą i błagam o pomoc dla mojego synka, bo nie przeżyję kolejnej straty…
Od kiedy usłyszałam diagnozę, chodzę jak struta. Tak się czuję, jakby te słowa – krytyczna wada serca, którą wykryto u mojego nienarodzonego dziecka – były trucizną, którą ktoś wstrzyknął w życie mojej rodziny, wysysając szczęście. A przecież jeszcze niedawno byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Miałam przy sobie dwóch wspaniałych mężczyzn – mojego męża Bartka i naszego trzyletniego synka Kubusia, a pod sercem tego trzeciego, który dopiero miał się pojawić na świecie. Tak bardzo się bałam decyzji o powiększeniu rodziny – miłość i chęć powołania na świat nowego życia była we mnie ogromna, ale wciąż pamiętałam ten ból straty, ból, który wdzierał się do ciała jak drzazgi, przeszywał serce, rozszarpywał na strzępy. Byłam w zaawansowanej ciąży, gdy poroniłam, nie zdążyłam jeszcze poznać tego dziecka, zobaczyć, przytulić – ale zdążyłam je pokochać… Od tego czasu w moim sercu była pustka. Żyłam dalej, chwilami nawet się uśmiechałam, bo miałam dla kogo – był Bartek, był Kubuś, którego uśmiech rozświetla nawet najczarniejszy mrok – ale nic już nie było takie jak kiedyś.
I wtedy pojawiły się dwie kreski na teście, i nagle wszystko zaczęło być inne, zaczęło mieć sens. Każdy dzień był piękniejszy, a nasza rodzina szczęśliwsza i silniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Wiedzieliśmy, że jeśli będzie to chłopiec, nazwiemy go Dawid, co znaczy „ukochany”, bo kochaliśmy to dziecko od pierwszej myśli o nim. Marzyliśmy o drugim synku, ale oczywiście kochalibyśmy też córeczkę. Kubuś natomiast był pewien, że chce mieć braciszka. Całował i głaskał mój brzuch, zaczął nawet sprzątać pokój, by dzielić go z bratem. Dziś ciągle pyta mnie o to, czy jest już braciszek. Nie wie, jak bardzo jest źle. Nie wie, że braciszka może nie być…
Ten, kto miał do czynienia z chorobą, śmiercią, wie, że przewartościowuje to sposób myślenia, poglądy, że zmienia się wtedy wszystko. Gdy dowiedziałam się o ciąży, wiedziałam, ze nie pozwolę na kolejną stratę w moim życiu, że zrobię wszystko, żeby ochronić moje dziecko. Strach, że coś złego przydarzy się maleństwu, był paraliżujący. Oszczędzałam się, odpoczywałam, lekarza widywałam częściej niż przyjaciół. Gdy byłam w 13. tygodniu ciąży, zaczęłam czuć spokój, pewna, że największe niebezpieczeństwo już minęło. Tak bardzo się myliłam… Na badanie prenatalne szłam z myślą, że usłyszę, że to chłopiec, że wrócę do domu i powiem Kubusiowi, że jego marzenie spełniło się, że będzie mieć brata. Wyobrażałam sobie, jak będzie się cieszyć. Na myśl o jego reakcji unosiły mi się kąciki ust. Ale lekarz się nie uśmiechał. Zamiast słów miał dla mnie ciszę, która sprawiła, że moje serce stanęło. Chciałam zapytać, co się dzieje, ale wiedziałam, że gdy słyszę odpowiedź, to będzie coś złego, że moje szczęście się skończy, więc tak tkwiliśmy, w tej złowrogiej ciszy, ja – przerażona i on, ze zmartwioną miną patrzący na monitor. Gdy odwrócił wzrok i spojrzał na mnie, zobaczyłam w jego oczach współczucie. Mamy tu problem – powiedział, a echo tych słów brzmi mi w głowie do teraz. Wtedy pękłam, po policzku popłynęła mi jedna łza, a potem kolejne, w końcu był już cały strumień – łzy przesłoniły mi twarz lekarza, gabinet, wszystko. Rozpacz spadła na mnie jak kurtyna, kończąca rozdział pełen szczęścia i rozpoczynająca następny, w którym był tylko strach; tłumiła skutecznie dźwięki, tak, że docierały do mnie tylko strzępki tego, co mówił lekarz. Usłyszałam, że wartość przezierności karkowej, parametru, określającego stan zdrowia dziecka, jest u mnie podwyższona – górna granica to 3mm, u mnie było to 9,3 mm! Oznacza to, że dziecko będzie mieć wady, najprawdopodobniej genetyczne… Zaniepokojony tym odkryciem lekarz zbadał serce, maleńkie, jeszcze niewykształcone. Powiedział mi, że najprawdopodobniej brakuje w nim lewej komory. Zamiast całego serduszka będzie jedynie pół…
To była połowa grudnia. Wchodziłam do gabinetu, promieniejąc szczęściem, będąc myślami już przy wigilijnym stole, przy łamaniu się opłatkiem, gdzie wszyscy będą życzyli mi szczęśliwego rozwiązania; wychodziłam zapłakana, roztrzęsiona, nie będąc w stanie wykrztusić słowa, poruszając się jak w transie. Zawsze będę pamiętać te spojrzenia – innych rodziców, spokojnych, uśmiechniętych, czekających na swoją kolej, by zobaczyć na monitorze swoje dzieci, zdrowe dzieci… Gdy wyszłam, wszyscy zamilkli i tylko patrzyli, a w ich oczach widziałam przerażenie i współczucie, że oto przydarzyło mi się coś, co widzi w swoich koszmarach każdy rodzic.
Od momentu badania przestałam sypiać, funkcjonowałam jak żywy trup, jakby już coś we mnie umarło. Nie mogłam jeść, nie mogłam mówić, jedyne, co mogłam, to płakać. Przy stole wigilijnym nie byłam w stanie nic przełknąć, gdy ktoś wspominał o dziecku, wpadałam w histerię, nie mogłam się uspokoić. Ja, kobieta, żona, matka, Ślązaczka, strażniczka domowego ogniska, zawsze byłam silna, ale w obliczu choroby mojego dziecka uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem bezradna… Nie wiedziałam, co robić, co myśleć. Mogłam tylko czekać - lekarz zasugerował mi dodatkowe badania, gdy dziecko będzie większe. Najpierw kolejne USG – modliłam się, by coś się zmieniło, niestety… Serduszko urosło na tyle, by widać było wyraźnie, że wykształciła się tylko połowa. HLHS – zespół hipoplazji, czyli niedorozwoju lewego serca. Potem amniopunkcja - strzykawka, ogromna igła do pobrania płynu owodniowego, ale nie czułam bólu, tylko strach, nie o siebie, tylko o to dziecko, które noszę pod sercem.
Na wyniki amniopunkcji czekałam miesiąc, najdłuższy miesiąc w moim życiu. Przyniosły dwie wieści – to, że na pewno będę mieć synka i to, że nie będzie innych wad poza wadą serca. Czekałam na wyniki, wpatrzona tylko w ekran komputera i telefonu, przeszukując Internet w poszukiwaniu informacji o sercu, chorobach i ich leczeniu. Dowiedziałam się, że mając połowę serca można żyć! Konieczne są jednak trzy operacje, w miarę gdy dziecko rośnie, żeby umożliwić serduszku dalszą pracę – jedna zaraz po narodzinach, druga pół roku później i trzecia, w okolicach trzecich urodzin. To dało mi nadzieję, że mamy szansę, że Dawid będzie żyć, że uda się go ocalić! Zaraz po porodzie musi jednak trafić na stół operacyjny, bo jego serce nie będzie zdolne do podjęcia samodzielnej pracy. Musi go operować najlepszy lekarz, bo jakikolwiek błąd oznacza śmierć.
Rodzice innych dzieci z wadami serca skierowali mnie w jedno miejsce – do wybitnego ośrodka kardiochirurgicznego, jakim jest Klinika Uniwersytecka w Munster, gdzie dzieci z najbardziej skomplikowanymi wadami serca operuje profesor Edward Malec, światowy specjalista w zakresie serc jednokomorowych, takich jak te, które ma awidek! Dzieci, które gdzie indziej skazane są na śmierć, tam dostają szansę na życie i wracają do domu z rodzicami, żywe, bezpieczne, szczęśliwe. W Niemczech będę jednak prywatną pacjentką, będą musiała zapłacić za leczenie. Ponad 330 tysięcy złotych – to cena za operację serca Dawidka. Cena za życie mojego dziecka… Wiem jednak, że tylko tam ma największą szansę, żeby przeżyć.
Wcześniej płakałam ze strachu o życie dziecka, dziś dodatkowo boję się o to, że nie damy rady zebrać tych pieniędzy. Mamy tak mało czasu – Dawid ma przyjść na świat 9 czerwca, 24 maja muszę już być w klinice. Powinnam odpoczywać, ale nie jestem w stanie spać, budzę się w nocy z krzykiem. Kładę wtedy dłonie na brzuchu i zamieram, przerażona, uspokajam się dopiero, gdy czuję, jak Dawidek porusza się, jakby chciał mi powiedzieć „mamo, jestem tu, będę silny, będę walczyć”. Muszę zebrać te środki, muszę zapewnić Dawidowi najlepszą opiekę, dać największą szansę na zwycięstwo z tym Goliatem, jakim jest śmierć, bo jeśli mi się nie uda, jeśli przegram, nigdy sobie tego nie wybaczę… Wiem, jak to jest, stracić dziecko, wiem, co mnie wtedy czeka… Wtedy nic nie mogłam zrobić, ale teraz mogę, dlatego walczę o mojego synka. Od Ciebie zależy jego życie, dlatego błagam Cię o pomoc. Proszę, pomóż mi zrobić wszystko, co możliwe, żeby moje dziecko mogło żyć.