Lokalizacja

  • Cała Polska
  • dolnośląskie
  • kujawsko-pomorskie
  • lubelskie
  • lubuskie
  • łódzkie
  • małopolskie
  • mazowieckie
  • opolskie
  • podkarpackie
  • podlaskie
  • pomorskie
  • śląskie
  • świętokrzyskie
  • warmińsko-mazurskie
  • wielkopolskie
  • zachodniopomorskie
Paweł Siluk
Paweł Siluk , 50 lat

Gwiazda disco polo walczy z ciężką chorobą! Pomocy!

To trwa już tyle czasu... Od ponad 13 lat walczę z reumatoidalnym zapaleniem stawów.  To choroba, w której organizm sam atakuje i niszczy swoje, dotąd zdrowe komórki. Są dni, kiedy nie mam siły wstać z łóżka, kiedy nie widzę sensu, w tym, by starać się o każdy następny dzień, bo brakuje mi wiary w to, że jeszcze może być dobrze. Moja choroba to potworny ból. Jej sposób działania jest taki sam jak w przypadku stwardnienia rozsianego – z tą tylko różnicą, że SM atakuje mięśnie, a RZS kości i stawy. Organizm, broniąc się przed nieistniejącym wrogiem, doprowadza do przerostu maziówki wypełniającej przestrzenie międzystawowe, która staje się toksyczna. Jak mówi sama nazwa tej choroby, pojawiają się ogromne stany zapalne, co stopniowo “wyżera” stawy. Kości i stawy deformują się, czego skutkiem jest ogromny, nieprzemijający ból. Czasem jest tak silny, że nie mogę się ruszyć… Sterydy doprowadziły do tego, że mam powikłania – cukrzycę, nadciśnienie tętnicze, zniszczoną wątrobę, trzustkę, oczy i skórę. Jestem zależny najbliższych, bez których nie mogę funkcjonować – nie mogę sam podnieść się z łóżka, sam się ubrać, ani założyć butów. Z powodu choroby i bólu musiałem zamknąć moje, niegdyś bardzo dobrze funkcjonujące przedsięwzięcie, staromodny, przesycony artystycznym klimatem sklep plastyczny w Gdańsku. Czasem traciłem sens i chęć życia. Wtedy odnalazłem muzykę, która stała się moją nową pasją. Chcę ją tworzyć i się nią dzielić z Wami. Niestety – choroba mocno w tym przeszkadza.  Leczenie RZS polega na wyłączeniu systemu odpornościowego organizmu po to, aby przestał bronić się przed sobą samym. Wtedy zmniejsza się produkcja toksyczne maziówki, stan zapalny i bóle. W ten sposób byłem leczony dwa razy – raz przez dwa lata i raz przez półtora roku. To były lata, których nigdy nie zapomnę… Przeżyte bez bólu i z możliwością normalnego poruszania się! Dla mnie to był prawdziwy cud, który niestety tak szybko przeminął… Koszt leczenia jest bardzo wysoki. W moim przypadku leki nie są refundowane, bo jestem “nierokującym” pacjentem – mi pomagają tylko jak je biorę, a u innych występuje często wieloletnie zatrzymanie choroby – mi trzeba je podawać cały czas. Cena tych leków przewyższa możliwości nawet dobrze sytuowanych osób, a co dopiero człowieka, który przez swoją chorobę nie mógł utrzymać własnego sklepu… Zapewne domyślasz się, jak ciężko było mi się do Was zwrócić... I to nie dlatego, że mógłbym mieć jakiekolwiek wątpliwości co do Waszej szlachetności i chęci pomocy! I to nie dlatego, że ciężko jest prosić kogoś o pomoc! Ale dlatego, że zdaję sobie sprawę jak wielu jest potrzebujących.I Zapewne nie zdecydowałbym się na to, gdyby nie osoby spośród Was, które mnie do tego kroku gorąco zachęcały. To jest jedyne dobro, które przyniosła mi ta choroba: spotkanie z ludźmi, którzy niosą ze sobą dobro, serdeczność i dbałość o drugiego człowieka! Z ludźmi, którzy otwierają się na innych, którzy cieszą się z przekazu, który ze sobą niesiesz, którzy widzą i kochają życie tak jak ty sam! Proszę o pomoc, bo wiem, że z Tobą moja walka będzie łatwiejsza!

4 549,00 zł ( 6,09% )
Brakuje: 70 025,00 zł
Wioletta Brzozowska
Wioletta Brzozowska , 29 lat

Porzucona, bez szans na przyszłość, u nas znalazła miłość. Pomocy!

Wymarzona, wyczekana, nasza. Długo myśleliśmy o tym, że dziecko będzie idealnym dopełnieniem naszej rodziny. Niestety, z czasem okazało się, że spełnienie największego marzenia okaże się jednocześnie przekleństwem. Procedury, tysiące dokumentów, szkolenia, spotkania ze specjalistami. Wszystko po to, by dołączyła do nas kruszynka. Malutka, bezbronna, pachnąca… 3-miesięczny bobasek, którego los leżał w naszych rękach. Kiedy po raz pierwszy na nią spojrzałam, poczułam niesamowitą radość, euforię… Ale pojawiło się coś jeszcze - właśnie wtedy zdałam sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Beztroskim macierzyństwem cieszyłam się tylko 3 miesiące… Kiedy pojawiły się pierwsze problemy z poruszaniem rączkami i nogami zaczęła się niekończąca droga prowadząca przez różnorodne gabinety specjalistów, lekarzy pediatrów, osób, które mogą podpowiedzieć rozwiązania. Przez myśl przeszła nam jeszcze jedna myśl, żeby zbadać pochodzenie córeczki, dowiedzieć się o niej czegoś więcej. I wtedy poraziła nas pierwsza tragiczna wiadomość. Dom Dziecka powiedział, że brat Wiolettki żyje, ale nie funkcjonuje - jest w stanie wegetatywnym. Poraziła nas wizja tego, co może nas czekać, ale chcieliśmy poczekać na ostateczny “wyrok”. Lekarze nie mieli dla nas dobrych wieści. Wszystkie najgorsze obawy się potwierdziły. Było nawet gorzej. Diagnoza: SMA, Rdzeniowy Zanik Mięśni, typu I — dzień za dniem ciało Wioletty trawione chorobą zapada się… Każdy organ i kończyna powoli odmawiają posłuszeństwa. Kiedy próbowałam pogodzić się z tą informacją, jakoś poukładać naszą rzeczywistość dostałam wiadomość, która rozbiła moje serce na pół. Dom Dziecka zaproponował coś niewyobrażalnego… Oddanie Wioletty i wymianę na inne dziecko. Jak można zadać takie pytanie?! Krzyczałam przez łzy, że nigdy nie oddam córeczki - ani do Domu Dziecka, ani w szpony śmierci! Nagromadzenie myśli, konieczność poszukiwania leczenia dla córeczki, widok mojego dziecka, które miałam wrażenie, coraz bardziej się od nas oddala. Nie mieliśmy możliwości nacieszyć się wspólnym czasem. Zrobiliśmy mnóstwo planów. Nie było w tym wielkich oczekiwań. Codzienność dawała nam mnóstwo satysfakcji, radość, spełnienie. Tymczasem nadzieja powoli umierała, choroba rozwijała się nieubłaganie, z każdym dniem córka stawała się coraz słabsza. Całkowity brak sił, obniżona odporność i częste zachorowania na zapalenie płuc i oskrzeli doprowadziły do stałego podłączenie sondy, ssaka i respiratora, podtrzymującego życie. U Wioletty zdiagnozowano SMA, skrzywienie kręgosłupa, i poważną skoliozę. Usiąść może wyłącznie, kiedy ma na sobie gorset, jej jedyny zakres ruchów to przekręcenie głowy. Może zmieniać pozycje tylko na leżąco, z naszą pomocą. Jej ciało stało się niemal całkowicie bezwładne. Choroba uwięziła ciało mojej córeczki w łóżku. Odebrała możliwość przemieszczania się, pójścia w dowolne miejsce. Nie może udać się, gdzie chce, nie będzie miała nigdy swoich nastoletnich spraw.  Mimo że uwięziona w niepełnosprawności ciała, wciąż myśli tak samo. Jej mózg funkcjonuje bez zmian, jest otwarty na marzenia, kreatywny. Oderwaniem od rzeczywistości jest dla niej moda - jedynym sprawnym palcem korzysta z komputera w poszukiwaniu najnowszych trendów, podpowiedzi i rozwiązań. Tę pasję przejęła ode mnie, czasem siedzę przy niej, kiedy szyję i wtedy w jej oku pojawia się ten błysk. Najgorsza jest świadomość, że nigdy nie usiądzie przy maszynie, nie poczuje tych wibracji. Wierzę jednak, że nie wszystko stracone. Może kiedyś jakimś cudem zaprojektuje strój, który wzbudzi podziw. Mimo najgorszych wieści, walczymy o nią każdego dnia! Nadzieją na poprawę sytuacji córeczki jest intensywna rehabilitacja pod okiem specjalistów. Zajęcia pobudzają nerwy, zmniejszają poziom bólu i eliminują potworne cierpienie. Nie mogę patrzeć, jak się męczy, jak choroba odbiera jej resztkę sił. Mówię to od zawsze i będę powtarzać, nie oddam jej, choćbym miała walczyć do ostatniej możliwości. Ktoś mógłby powiedzieć, że mieliśmy wybór. Tak, wybraliśmy walkę o życie Wioletty i z perspektywy czasu, nie żałuję. Podjęłabym tę decyzję po raz drugi. Jej choroba nauczyła mnie, że piękne zakończenia występują  tylko w bajkach, a życie i jego przewrotność mają za nic wszelkie plany. Ratunek Wioli był moim przeznaczeniem. Potrzebuję wsparcia, proszę, pomóżcie ocalić moje dziecko! 

27 090,00 zł ( 32,09% )
Brakuje: 57 325,00 zł
Aniela Wróblewska
Aniela Wróblewska , 9 lat

"Ta cisza zabiera ci mnie..." - pomóż Anielce słyszeć i mówić!

Ile dla Ciebie warte jest to, że możesz słyszeć? Jeśli nigdy o tym nie myślałeś, wyobraź sobie życie w ciszy. Nie słyszysz głosów bliskich, dźwięków świata, ulubionych piosenek… Nic. Oprócz ciszy jest też milczenie. To jak zamknięcie w szklanej bańce. Obok świata, a jednak daleko… Cisza i pustka, a razem z nimi - samotność. Nic więcej. Przed tym właśnie muszę ochronić Anielkę! To, co nam przychodzi łatwo, naturalnie – oddychanie, mówienie – dla niej jest wyzwaniem… Wszystkiego musi się uczyć. Zaczęła mówić dopiero, gdy miała 3 lata. Myli słowa, przekręca końcówki… Nie słyszy. Ma niedosłuch poziomu 60 decybeli… To poziom natężenia dźwięku hałasu odkurzacza czy gwar ulicy. Zwykłej rozmowy, szeptu, śpiewu ptaków, domowego szmeru – Anielka nie usłyszy. Urodziła się taka mała, krucha, najpiękniejsza na świecie… I zdrowa – tak myśleliśmy. Przepełniała mnie taka miłość, takie szczęście… Zabrano ją na badania, które miały być tylko formalnością. Stało się inaczej… Przesiewowe badanie słuchu pokazało nieprawidłowości. Wymagało powtórzenia. Wszyscy pocieszali mnie, że to jeszcze nic nie znaczy, że wyniki w pierwszych dniach życia dziecka mogą być mało wiarygodne… Bardzo bałam się, co pokaże powtórne badanie. Nie spodziewałam się, że złe wieści przekaże mi także pediatra… Pierwszy cios, po którym ledwo mogłam się podnieść: Anielka urodziła się z rozszczepem podniebienia. To bardzo poważna wada, którą trzeba leczyć. Inaczej dziecko może nie mowić. Ratunkiem jest tylko operacja. Drugi cios – Anielka niedosłyszy. Poziom niedosłuchu poziomu 60 decybeli to bardzo dużo. Natychmiast kazano nam zacząć rehabilitację słuchu i kupić Anielce aparaty słuchowe. W walce o zdrowie dziecka matka nie podda się nigdy. Żeby jednak walczyć, trzeba odbić się od dna… Przez pewien czas właśnie tam byłam, tam, gdzie jest tylko niemoc i rozpacz… Byłam przerażona, że moja córeczka nigdy nic nie usłyszy, nigdy nic nie powie… Że nie będę mogła się z nią porozumieć. Nie będę wiedzieć, czy jest głodna, czy coś ją boli, co myśli, czego pragnie… Będę obok, a jednak daleko od własnego dziecka. Nasze życie zmieniło się diametralnie od momentu diagnozy Anielki. Drugim domem stał się szpital… Szpitalne łóżeczko, w którym leżała ona – taka mała, śpiąca z pokłutymi rączkami, podłączana do kolejnych kroplówek – stało się centrum wszechświata. Anielka przeszła operacje podniebienia – jej słuch nieznacznie się polepszył. Szczęście nie trwało długo… To miała być tylko kontrolna tomografia. Nie sądziłam, że znów wszystko się zmieni. Że będzie jeszcze gorzej… W prawym uszku odkryto guz. Guz przypomina swoim kształtem perłę, stąd jego nazwa – perlak, rozrasta się w uchu, upośledza słuch. U Anielki rozrósł się tak bardzo, że zniszczył jedną kosteczkę słuchową! Konieczna była kolejna operacja, a po niej – stała obserwacja, która trwa do dziś. Perlak w każdej chwili może odrosnąć. Córeczka jest niestety ciężkim przypadkiem dla medycyny. Skumulowały się u niej dwa problemy - z prawidłową mową (po rozszczepie podniebienia) i słuchem (obustronny niedosłuch). Trzeba działać dwutorowo, korzystając z pomocy różnych logopedów – takich, którzy skupiają się na mowie i takich, którzy skupiają się na słuchu. „Tata”. 3 lata czekaliśmy na jej pierwsze słowo… Niestety, Anielkę wciąż trudno zrozumieć. Ma bardzo słabą artykulację… Anielka bardzo lubi śpiewać, ale ma problemy z prawidłowym odtworzeniem tekstu. Często zastępuje jedne słowa drugimi, które podobnie brzmią. Jest jednak pogodnym, bardzo towarzyskim dzieckiem. Zdaję sobie sprawę, że Anielkę czeka jeszcze wiele lat ciężkiej pracy. Wiem jednak, że ma szansę normalnie mówić. Konieczna jest dalsza praca nad wymową, nad rozróżnianiem zgłosek, nad pracą mięśni aparatu mowy, które umożliwią też prawidłowe oddychanie i jedzenie. Konieczne są też aparaty słuchowe. Dostaliśmy dofinansowanie, ale to wciąż mało, bo potrzebne są 2 aparaty – po jednym na uszko. Bardzo proszę o pomoc, bez niej będzie ciężko. To dzięki Tobie Anielka będzie mogła słyszeć, mówić, oddychać… Jeśli otworzysz na nią swoje serce, wierzę, że kiedyś sama powie Ci „dziękuję”.

28 352,00 zł ( 64,06% )
Brakuje: 15 903,00 zł
Robert Wierzbicki
9 dni do końca
Robert Wierzbicki , 53 lata

Krwiak w mózgu prawie mnie zabił. Walczę jak lew, ale sam nie dam rady

Jak to jest bać się zasnąć? A później bać się obudzić, otworzyć oczy. Przecież już raz tak się stało, już raz zasnąłem jako zdrowy, młody mężczyzna, szczęśliwy mąż i ojciec dorastającej córki, a obudziłem się, nie mogąc się nawet ruszyć. Od tego wszystko się zaczęło. Wszystko, co najgorsze. Silny i zdrowy facet, który pracuje, utrzymuje rodzinę, ma plany na przyszłość i stara się wcielać je w życie – tak można mnie było opisać kiedyś. Byłem kierowcą ciężarówki. Życie na walizkach czasami dawało w kość. Tęskniłem za rodziną, ale jadąc setki kilometrów przez Europę, bez stojącego nad głową szefa, czułem się wolny. Wolny także finansowo. Tak, byłem szczęśliwy, tym bardziej że postanowiliśmy kupić upragnione mieszkanie. Miało być naszą oazą spokoju, naszym miejscem na ziemi. Przyszedł dzień, którym postanowiliśmy, że odwiedzimy dawno niewidzianych znajomych. Pamiętam, że poczułem się jakoś słabiej, zaczęło mi się kręcić w głowie. Przyjaciele zaproponowali, żebym się położył… Wtedy to wszystko się zaczęło, a właściwie skończyło... Okazało się, że w mojej głowie przez lata rósł krwiak – tykającą bomba zegarowa, która tego dnia wybuchła, a o istnieniu, której nie miałem zielonego pojęcia. Krwiak nie dawał żadnych objawów. Lekarze podjęli decyzję o natychmiastowej operacji Lekarze, by uratować moje życie, zadecydowali o natychmiastowej operacji krwiaka śródmózgowego prawej półkuli mózgowej. Przytomność odzyskałem kilka tygodni później, ale i tamten okres pamiętam jak przez mgłę. Gdy się obudziłem, cała lewa strona mojego ciała była sparaliżowana. Od tego czasu jestem osobą niepełnosprawną. Po operacji przeszedłem różne stany od nieświadomości do załamania. Zdaję sobie sprawę, że to, co się stało, w takim samym stopniu co mnie, dotknęło moją rodzinę. Wiem, że to był dla nich najcięższy czas, że czasem brakowało mi wiary, że się uda, brakowało motywacji do walki, wiem, że byłem nie do zniesienia. W końcu stwierdziłem, że dosyć już tego rozdrapywania ran. Nie chciałem dłużej tylko egzystować. Zacząłem uczęszczać na rehabilitacje. Szybko wstałem z wózka, a moja sprawność regularnie się poprawiała. Zdarzało się też niestety uderzać głową w mur. Tak było wtedy, gdy NFZ wyznaczył mi termin specjalistycznej rehabilitacji na 2036 rok. Byłem załamany. Na szczęście sprawą zainteresowały się media. Dzięki ich wsparciu udało się wtedy, na ten jednorazowy turnus, znaleźć sponsorów. Dalej musiałem radzić sobie sam. Jeździłem na wózku inwalidzkim, ale dzięki rehabilitacji stanąłem na nogi. Codziennie staram się przezwyciężyć własne ograniczenia i walczę o odzyskanie sprawności, ćwicząc z rehabilitantem. Pragnę odzyskać sprawność pozwalającą na powrót do pracy, nie chcę tylko egzystować, chcę aktywnie uczestniczyć w życiu codziennym. Pomimo swoich ograniczeń zacząłem rozglądać się za pracą. Tak bardzo pragnąłem choćby namiastki utraconej samodzielności. Udało mi się. Znalazłem pracę jako ankieter telefoniczny. Nie jest to szczyt mojej ambicji, ale dzięki temu zajęciu czuję się, choć odrobinę bardziej potrzebny. Pracuję, ale pieniędzy ledwo wystarcza nam na spłatę rat za mieszkanie. Na tak potrzebne rehabilitacje nie mam już środków, a tylko one dają szanse na powrót do dawnej sprawności. Chcę aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym i rodzinnym. Bez ćwiczeń z terapeutami nie mam na to szans. Potrzebuję pomocy i bardzo Was o to proszę. Bez rehabilitacji zamiast powrotu do aktywności, czeka mnie powrót na wózek...

31 772,00 zł ( 32,81% )
Brakuje: 65 036,00 zł
Monika Gąsiorowska
5 dni do końca
Monika Gąsiorowska , 46 lat

Na Monikę czekają dzieci. Pomóż wybudzić ją ze śpiączki!

Nasze życie dzieli się na dwa etapy  – przed wypadkiem i po. Takie coś może przydarzyć się każdemu i z dnia na dzień wywrócić wszystko do góry nogami. Przydarzyło się akurat nam i dziś musimy uczyć się z tym żyć. Serce Moniki zatrzymało się zupełnie niespodziewanie. Czas, w którym nie biło, doprowadził do nieodwracalnych zmian. Doszło do niedotlenienia i, choć udało się uratować życie, Monika wciąż nie odzyskała świadomości. Cały czas o nią walczymy! My – siostry, rodzice, dzieci i mąż. Prosimy, bądź z nami, a ta walka będzie łatwiejsza. To był 7 marca, dwa miesiące temu. Monika zawiozła córkę do szkoły. Kiedy wróciła, źle się poczuła. Chwilę później doszło do zatrzymania akcji serca. Reanimacja, karetka, szpital – wszystko działo się bardzo szybko. Do dzisiaj wszystkim nam trudno uwierzyć w to, że w ciągu tych kilku chwil mogliśmy stracić Monikę. Dlaczego jej serce się zatrzymało? Tego nie wiemy do dzisiaj. Na OIOM-ie dowiedzieliśmy się, że stan Moniki jest zły. Lekarze wymieniali słowa, których tak bardzo nie chcieliśmy słyszeć – niedotlenienie, śpiączka, zatrzymanie akcji serca. A przecież jeszcze dzień wcześniej Monika rozmawiała z nami, chodziła, śmiała się. A teraz? Leżała w śpiączce na szpitalnym łóżku. Nie mówiła, nie ruszała się, nie patrzyła na nas… Do dziś nie odzyskała świadomości. Z dnia na dzień musieliśmy nauczyć się, jak opiekować się Moniką. Nasza mama właściwie zamieszkała w szpitalu, aby być przy niej cały czas. Po trzech tygodniach wypisano nas do domu… Tylko jak do niego wrócić, kiedy nie jest przystosowany do potrzeb Moniki? Poza tym potrzebna jest specjalistyczna opieka i rehabilitacja, której, choćbyśmy chcieli, sami nie zapewnimy. Monika potrzebuje całodobowej opieki. Niezbędna jest specjalistyczna rehabilitacja multisensoryczna, ponieważ pierwsze tygodnie i kolejne miesiące mają kluczowe znaczenie przy wybudzaniu ze śpiączki. Z uwagi na brak miejsc w ośrodkach finansowanych przez państwo, pozostają tylko te niepubliczne, posiadające odpowiednie zaplecze medyczne i rehabilitacyjne oraz wolne miejsce... Niestety – te kosztują mnóstwo pieniędzy. To, co się wydarzyło, zmieniło wszystko – zrewidowało wszystkie nasze plany i marzenia. To nasza wspólna tragedia – rodziców Moniki, męża, dzieci – Zosi i Tosi – oraz sióstr, które zawsze były razem, we cztery... Nie poddajemy się, będziemy walczyć, bo tylko tak możemy pomóc Monice. Innego sposobu nie ma. Prosimy o pomoc, bo choć stajemy na głowie, zaczyna brakować pieniędzy… Wierzymy, że któregoś dnia Monika wybudzi się ze śpiączki. Tak bardzo na nią czekamy… –rodzina Moniki

131 846,00 zł ( 45,9% )
Brakuje: 155 388,00 zł
Beata Połukard
Pilne!
Beata Połukard , 53 lata

By rak piersi nie zabrał tego, co najważniejsze... Dajmy Beacie szansę na życie!

Rak — nie ma choroby, której bardziej się boimy. Jest jak wyrok! Rak piersi dla kobiety jest chyba tym najgorszym z możliwych … Gdy dowiedziałam się, że choruję, przeżyłam szok nie do opisania! Tak trudno stanąć przed lustrem i samej sobie spojrzeć w oczy i powiedzieć, że ma się raka, że to może już koniec … Jednak po chwili słyszę wewnętrzny głos — walcz Beata! Tak — nie poddam się, tym bardziej że dostałam drugą szansę! Niestety, sama nie jestem w stanie jej wykorzystać, bo leczenie kosztuje fortunę! Tylko z pomocą dobrych ludzi — z Twoją pomocą — mogę wygrać i żyć! Bardzo proszę, bądź moim aniołem... Zawsze pomagałam chorym, potrzebującym — uważam, że to taka moja misja na Ziemi, bo skoro jestem zdrowa i mam się dobrze, powinnam sprawić, by inni też mieli taką szansę. Nigdy w życiu bym nie podejrzewała, że nagle to ja znajdę się po tej drugiej stronie, ja będę chora, ja będę prosiła o pomoc … Dopiero teraz widzę, jakie to trudne. Bardzo chcę żyć, dlatego dzisiaj jestem tu i z całego serca proszę właśnie Ciebie o pomoc. Już 5 lat żyję z tym potworem, który nie ma dla mnie litości. W 2015 r. po raz pierwszy zdiagnozowano u mnie agresywnego raka piersi. Moje życie wywróciło się wtedy do góry nogami, przeżyłam ogromną traumę … Nie poddałam się jednak, postanowiłam walczyć. Wiem, że mam tu, na Ziemi jeszcze wiele do zrobienia. Była operacja, lekarze usunęli guza. Sądziłam, że już po wszystkim … Kolejne dwa lata były piękne, jednak okazało się, że to dopiero cisza przed prawdziwą burzą … W zeszłym roku moje niebo rozświetliła błyskawica, gromy oznaczały tylko jedno — rak wrócił ze zdwojoną siłą! Natychmiast poddano mnie 4 biopsjom, 3 mammografiom w celu potwierdzenia bardzo złych wyników USG. Tym razem rak zaatakował nie tylko pierś, ale także węzły chłonne. Jest to forma bardzo agresywnego raka, który daje szybko przerzuty. Po konsultacji z prowadzącym lekarzem-onkologiem zapadła zwalająca z nóg diagnoza. Nie ma całkowitej pewności, że po przeprowadzeniu następnej operacji i 3-miesięcznej chemioterapii, rak nie powróci, tak jak stało się to już po pierwszym razie w 2015 roku. Perspektywa ryzykownej i inwazyjnej operacji usunięcia piersi i węzłów chłonnych, przeraziła mnie do tego stopnia, że zaczęłam rozpaczliwie szukać alternatywnego rozwiązania za granicą. Z pomocą przyszła mi Alpstein Clinic w Szwajcarii, która ma bardzo dobre wyniki w leczeniu raka piersi.  Szwajcarscy lekarze przeanalizowali już wszystkie moje wyniki badań i są zgodni, że jeśli jak najszybciej rozpocznę kurację, daje to duże szanse na pełne wyzdrowienie! Niestety, czas ucieka. Miałam zostać przyjęta do kliniki w maju, ale nie uda mi się tak szybko uzbierać środków finansowych. Kolejny termin mam w lipcu. To nadal mało czasu, a kwota do zebrania jest gigantyczna... Alpstein Clinic stosuje najnowsze metody bioimmunologicznego leczenia z zastosowaniem m.in. immunoterapii i najwyższej jakości działań i zabiegów profilaktycznych. Koszt bioimmunologicznego leczenia to jednak blisko 380 tysięcy złotych… Koncept mojego leczenia oparty jest głównie na tzw.  BIO-IN2-Neural Therapy oraz Infusion Therapy. W tych terapiach podawane są zindywidualizowane iniekcje czynnikami bioregulacyjnymi m.in. z leków izopatycznych, mające na celu pobudzenie układu odpornościowego, aktywację metabolizmu komórkowego, zrównoważenie układu hormonalnego oraz stymulowanie procesów detoksykacji. Gdy dostałam kosztorys, moja euforia opadła, a nadzieja, która jeszcze przed chwilą rozgrzewała serce, stała się nagle bardzo odległa... Jestem już bardzo zmęczona, ale wiem, że nie mogę się poddać. Próbuję ze wszystkich sił zebrać fundusze, by wykorzystać moją szansę na życie. Profilaktycznie mój lekarz aplikuje mi cotygodniowo wlewy witaminowe, by wzmocnić organizm do walki z rakiem. Niestety, to za mało by powstrzymać raka. Jeśli pojawią się kolejne przerzuty, wtedy nawet leczenie w Szwajcarii może mi już nie pomóc… Jeśli uda mi się jak najszybciej wyjechać do kliniki, szwajcarscy lekarze dają mi duże szanse na uniknięcie wycięcia zarówno piersi, jak i węzłów chłonnych! Nadmienię, że szwajcarska klinika chlubi się bardzo dobrą opinią wśród jej byłych pacjentów. Do tej pory dotychczasowe decyzje dotyczące leczenia podejmowałam w strachu i w braku ufności do lekarzy. Tym razem wybrałam inaczej, bardzo wierzę w to, że to tam znajdę ratunek! Jeśli tylko zdążę … Dlatego proszę, pomóż mi.Będę bardzo wdzięczna, jeśli udostępnisz informację o mojej zbiórce wśród swoich znajomych, a szczególnie wśród kobiet, którym nieobcy jest rak piersi. Zamierzam dzielić się procesem leczenia tak, aby więcej kobiet poznało alternatywne możliwości walki z rakiem. Beata

256 023,00 zł ( 80,47% )
Brakuje: 62 110,00 zł
Marcin Chyrek
Marcin Chyrek , 34 lata

Kiedy sekunda zmienia bieg całego życia....

Moim marzeniem zawsze była rodzina, szczęśliwa, duża, pełna miłości. Kiedy do naszej rodziny dołączały kolejne dzieci, byliśmy niesamowicie szczęśliwi. Okazało się jednak, że los postanowił pokazać nam swoją przewrotność w najgorszy możliwy sposób… Jedna minuta, kilkadziesiąt sekund może zmienić całe życie. To był moment, w którym wszystko się zatrzymało... Przez chwile chciałam się poddać. Stłumiony krzyk rozpaczy utknął mi w gardle... A później zostało mi tylko jedno wyjście, stoczenie wojny o życie i zdrowie mojego syna. Wojny, w której nikt nie dawał nam szans na zwycięstwo. Kiedy żegnałam się z nimi przed wyjściem z domu, krzyknęłam zwyczajne “do zobaczenia!”. Jak inaczej żegnać się z dorosłymi synami, kiedy wychodzą dosłownie na chwilę? Czy wychodząc rano do pracy, spodziewasz się, że możesz widzieć kogoś po raz ostatni? Ja też o tym nie myślałam. Trzej synowie wsiedli do samochodu z kolegą, by pojechać do pobliskiej miejscowości. Zwyczajna przejażdżka dla jednego z moich dzieci okazała się ostatnią drogą. Dla drugiego drogą, z której ciężko zawrócić. Trzeci, choć przeżył, boryka się z poważnymi problemami. Chwila wpłynęła na to, że nic nie jest takie samo. Rodzinna sielanka rozbiła się na milion kawałków. Kiedy ktoś pyta mnie, jak trzymamy się rok po tragedii… Ciężko przyznać, że jest coraz gorzej. Ta uderzająca cisza, której nic nie jest w stanie wypełnić. Marcin, Sławek i Łukasz - trzech synów z piątki moich dzieci. 1 kwietnia 2018 rok - ten dzień już zawsze będzie kojarzył się tylko z jednym słowem: tragedia... Ostatnie chwile życia spędzili razem - to jedyna pocieszająca myśl, w tej całej historii. Samochód nagle zjechał ze swojego pasa i uderzył w drzewo. Do dziś nikt nie zna przyczyny. Sławek, najstarszy z nich, zginął tuż po wypadku. Łukasz po początkowych problemach wyszedł z niego cało. Marcin najpierw zapadł w śpiączkę. Lekarze nie dawali mu szans. Kiedy pojawiłam się w szpitalu, usłyszeliśmy z mężem, że czas byśmy szykowali się na kolejny pogrzeb. Nie miałam nawet kilku dni na żałobę. Od razu ruszyłam do walki. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że będę musiała go pożegnać. Przełknęłam łzy i postanowiłam, że na to nie pozwolę. Oczekiwanie na wybudzenie Marcina dłużyło się w nieskończoność. Kiedy w końcu otworzył oczy, doradzano nam, by jak najszybciej poszukać hospicjum. Syn miał nigdy nie wrócić do sprawności, a medycy zapowiadali, że my niebawem nie będziemy mieli siły się nim zajmować. Podjęliśmy decyzję, że nie zrezygnujemy. Było ciężko od samego początku. Wizyty w ośrodkach, konsultacje, prośby o pomoc. I małe-wielkie sukcesy. Wbrew temu, co zapowiadano, Marcin zrobił niesamowite postępy. Tylko i aż rok. Syn, mimo poważnych obrażeń i uszkodzeń, zaczął mówić pojedyncze słowa, każdego dnia walczy o samodzielność. W ostatnim czasie zaczął nawet wstawać z naszą pomocą. Widzimy, jak wiele jest w stanie wypracować, to daje nadzieję na to, że uda się uratować część tego, co odebrał wypadek. Nie zawsze jest łatwo. To nie jest historia, niczym z amerykańskiego filmu, gdzie po chwilowej burzy i załamaniu wychodzi słońce. Intensywna rehabilitacja, pobyty w ośrodkach bywają wykańczające dla syna. Czasem zniechęcony do wszystkiego zadaje mi pytanie, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi: “Po co mnie ratowałaś?!”. Patrzę wtedy na niego i wiem, że spojrzeniem przekazuję więcej niż za pomocą słów. Jestem jego siłą, opoką w najtrudniejszych sytuacjach. Ale to działa w dwie strony - on również jest moją inspiracją w chwilach, kiedy dopada mnie zwątpienie. Wiem, że nie możemy się poddać. Osiągnęliśmy już wiele, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kiedyś nas zabraknie, a Marcin zostanie na świecie sam. Nie chcę zobowiązywać rodzeństwa do codziennej opieki. Właśnie dlatego całą swoją energię skupiam na tym, by wypracować jak najwięcej. Wraz z osiągnięciami rosną również potrzeby. By podtrzymać dotychczasowe efekty, niezbędna jest dalsza, intensywna rehabilitacja, która pobudzi odpowiednie układy i zachęci do otworzenia kolejnych drzwi na drodze do samodzielności. Marcin, kiedyś skryty zamknięty w sobie, dziś chętnie nawiązuje kontakty. Jest jeszcze jeden powód, dla którego Marcin musi walczyć. Ktoś wciąż na niego czeka… 8-letni Dorian, jego synek, z którym przez wypadek niemalże całkowicie stracił kontakt. Marcin tęskni i nie chce, by syn zapomniał, że ma ojca. Ojca, który jest odważnym i dzielnym człowiekiem. Który wrócił spod granicy śmierci, bo nie chciał przegapić, jak jego dziecko dorasta…  Marcin jest dorosły, ale wymaga całodobowej opieki. Nie pozwoliłam na to, by znalazł się w hospicjum, zawalczyłam o niego i udało się. Straciłam o jednego syna za dużo. Codziennie powtarzam Marcinowi i pozostałym dzieciom, że życie jest kruche. Każda chwila zasługuje na to, by ją celebrować, a w najtrudniejszych chwilach to rodzina pomaga wstać z kolan. Pomóżcie nam, by mój syn również mógł stworzyć własną i nie był skazany na wieczną samotność!

14 110,00 zł ( 51,01% )
Brakuje: 13 550,00 zł
Maks Jurszewicz
Maks Jurszewicz , 12 lat

Synku, gdzie jesteś? Pomóż oswoić autyzm, znaleźć klucz do świata Maksia.

Krzyk… Przeraźliwy, nieustający krzyk. Tak wyglądał pierwszy rok życia naszego syna. Nikt nie umiał nam odpowiedzieć dlaczego? Nikt nie umiał pomóc Maksiowi. Dopiero kiedy skończył 3-latka, zdiagnozowano u niego autyzm. Nie ma na to lekarstwa, musimy nauczyć się z tym funkcjonować i dać szansę naszemu dziecku na łatwiejszy kontakt z otaczającym światem. Dlatego tak bardzo potrzebujemy turnusów rehabilitacyjnych… Lekarze początkowo mówili, że taka jego uroda i, że z tego wyrośnie. Dopiero kiedy poszedł do przedszkola i w żaden sposób nie potrafił bawić się z rówieśnikami, podjęto bardziej specjalistyczne próby diagnozy. Wtedy właśnie w Krajowym Towarzystwie Autyzmu potwierdzono moje obawy. Z jednej strony kamień spadł mi z serca, bo wreszcie wiedziałam, co dolega Maksiowi. Z drugiej strony… Autyzm to zagadka, każdy przypadek jest inny i nie da się z tego wyrosnąć. Opiekując się synem, musimy mieć cały czas oczy dookoła głowy. Maksiu potrafi uciec, wybiec na ulicę. Chwila nieuwagi może skończyć się dramatycznie. Synek nie potrafi mówić, komunikacja z nim jest bardzo utrudniona. Każdy dzień jest wyzwaniem, każdy dzień to nieustająca walka o przyszłość dziecka. Żeby nauczyło się świata i żeby świat nauczył się jego odmienności. Kilkukrotnie w ciągu roku jeździmy na turnusy rehabilitacyjne. To one dają nam oddech i paliwo do rozwoju. Zawsze po powrocie z takiego wyjazdu widzimy spore postępy u Maksia, dlatego nie możemy z nich zrezygnować. Niestety, koszt jednego turnusu to spory wydatek, rzędu 6 tysięcy złotych. Najbliższy szykuje się już w lipcu i wciąż nie mamy na niego środków. Prosimy więc o pomoc. Zanim autyzm brutalnie wkroczył w nasze życie, nie mieliśmy bladego pojęcia, o co w nim chodzi. Trudno to też opisać w kilku zdaniach takiej zbiórki. Nie wiemy, jak będą wyglądały kolejne lata, kiedy Maksiu będzie starszy, wkroczy w wiek dojrzewania. Nie piszą tego w podręcznikach dla przyszłych rodziców, nie da się do tego przygotować. Uczymy się na żywym organizmie i chcemy, żeby ta nauka była jak najlepsza. Będzie to możliwe dzięki turnusom rehabilitacyjnym i Waszemu wsparciu. Marta - mama

4 793,00 zł ( 15,01% )
Brakuje: 27 122,00 zł
Andrzej Garncarek
Andrzej Garncarek , 70 lat

Miłość wszystko znosi, wszystko przetrzyma. Hania walczy o to, by jej mąż się obudził!

Historia Hani i Andrzeja to nie tylko opowieść o dramatycznej walce o życie. To też jedna z najpiękniejszych historii miłosnych na naszym portalu. To opowieść o miłości, która została poddana ogromnej próbie… Od 9 lat Andrzej jest w śpiączce. Hania, jego żona, opiekuje się nim każdego dnia. Myje, zmienia pampersy, wymienia sondę, odsysa wydzielinę. I opowiada, co się dzieje w domu, za oknem, na świecie. Andrzej reaguje na głos, na ból. Otwiera oczy. Czasem płacze. Hania wierzy, że słucha… I prosi o pomoc, bo nie traci nadziei, że stan jej męża się poprawi. W końcu są trzy: wiara, nadzieja, miłość, a z nich zaś największa jest miłość. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Jeśli nie wierzysz w słowa – przeczytaj, a zmienisz zdanie. Rok 2010. Andrzej i Hanna oglądają w telewizji materiał o Szwedce, która zapadła w śpiączkę w wyniku powikłań pooperacyjnych. Ma utrudniony kontakt z otoczeniem, patrzy szeroko otwartymi oczami w jeden punkt. Myślisz, że ona coś rozumie? – pyta męża Hanna. Jestem przekonany – odpowiada Andrzej. Wszystko słyszy i wszystko rozumie. Tylko nie może nic powiedzieć... Hanna myśli często o jego słowach, gdy siada przy łóżku męża. Ten wodzi za nią wzrokiem. Gładzi go po twarzy, całuje w policzek, przytula. Opowiada mu, jak minął dzień. Opowiada o pacjentach, o ich cierpieniu. Pracuje jako pielęgniarka, tak jak kiedyś Andrzej. Opowiada o tym, co się dzieje na świecie i w ich kochanym Gdańsku. Zupełnie jak kiedyś. Z tą różnicą, że Andrzej tylko patrzy i słucha, nie może odpowiedzieć, skomentować. Od 9 lat jest w śpiączce, tak jak tamta Szwedka. 30 lat wcześniej. Hanna chodzi korytarzami budynku studium pielęgniarskiego. Uczy się w nim też Andrzej. Wpada jej w oko - wysoki, przystojny, z którego emanuje siła i spokój. Życzliwy, dobry, zawsze pomaga innym. Zostają parą. Hanna zaczyna pracować w zawodzie, Andrzej kontynuuje tradycję rodzinną – pływa na statku. Mają dwóch synów. Kiedy zamykają Odrę dla żeglugi, Andrzej postanawia odnowić dyplom pielęgniarski. Wraca do potrzebujących, do pracy wśród szpitalnych ścian. Jest lubiany przez pacjentów, żyje tą pracą. Kończy też teologię, robi doktorat, nałogowo czyta książki. Synowie dorastają, a Hanna i Andrzej snują plany, co będą robić, gdy rodzinne gniazdo opustoszeje. Chcą podróżować, mają listę miejsc, które zobaczą na emeryturze. Czeka ich spokojna, szczęśliwa starość, spędzona razem. Tak wtedy myślą. Andrzej postanawia zrobić kurs ratownictwa medycznego, chce ratować ludziom życie. Kiedy jedzie na zajęcia, sam niemal je traci. 18 grudnia 2010 roku, syn wiezie go na lekcję do Sopotu. Nigdy nie udaje im się tam dotrzeć. Andrzej prosi syna, żeby zatrzymał się w Parku Oliwskim. Wychodzi, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Ból w klatce piersiowej. Nie chce jechać do szpitala, chce do domu, do Hani – ona go uratuje. Hanna jest akurat na zakupach, gdy dzwoni przerażony syn. Są już w domu, Andrzej leży na kanapie, siny, nie dając znaku życia. W Hani odzywa się pielęgniarski instynkt. Przez telefon instruuje syna, co ma robić. Jak we śnie biegnie do domu. Nie ma czasu na rozpacz, na załamywanie rąk, robi to, co dziesiątki razy wcześniej w pracy, ratuje życie, tylko że tym razem osobą, która reanimuje, jest jej mąż. Przyjeżdżają ratownicy medyczni, nie mają nawet defibrylatora. Patrzą z otwartymi ustami na Hannę. „Jeśli coś by się stało, to nie martw się, nie umrzesz, ja cię uratuję“ – Hanna przypomina sobie, jak w żartach obiecywali to sobie z Andrzejem. Tyko tym razem to dzieje się naprawdę. Andrzej przeżywa tylko dzięki pomocy żony. Rozległy zawał serca, zatrzymanie akcji krążenia i oddechu, którego konsekwencją jest uszkodzenie mózgu – czyta Hanna w karcie pacjenta. Litery ciemnieją jej przed oczami. Wie, co to znaczy. To, jak bardzo uszkodzony został mózg Andrzeja, jest zagadką. Potrzeba będzie czasu, by się tego dowiedzieć. Hanna wśród szpitalnych ścian obraca się całe życie, pierwszy raz jednak ma okazję być wśród nich nie jako pielęgniarka, lecz jako żona pacjenta. Ona i jej mąż w swojej pracy wyznawali najwyższe standardy, tego samego wymaga od innych. Szybko staje się niewygodna. Zaczyna walkę, długą, samotną walkę o zdrowie i życie męża. Wypisuje go do domu, który zamienia w szpitalną salę. Jest teraz pielęgniarką w pracy i po pracy - praktycznie cały czas. Walka o Andrzeja trwa już 9 lat. Hanna mogłaby o niej napisać książkę. Andrzej na początku nie reaguje na wołania, na dotyk, ból. Odżywia się  przy pomocy sondy zakładanej bezpośrednio do żołądka, wymienianej co 3 miesiące, nie kontroluje potrzeb fizjologicznych, samodzielnie nie zmienia pozycji ciała. Można go szczypać, nie protestuje. Dziś jest inaczej, wszystko dzięki bodźcowaniu i długiej rehabilitacji. Reaguje na dotyk. Gdy go coś boli, płacze. Potrafi szarpnąć ręką i nogą. I słucha. Hanna zna męża na wylot, wie, że gdy mu czyta lub coś opowiada, on rozumie. Otwiera usta, przechyla głowę na bok, odwraca głowę w jej kierunku. Serce jej się kraja, że nie może jej odpowiedzieć. Jakby był obok, ale uwięziony za grubą szybą, której ona nie może rozbić. Przy Andrzeju ktoś musi być non stop - oddycha przy pomocy rurki tracheostomijnej, trzeba pilnować, by się nie udusił. Hanna nie wie, co by zrobiła, gdyby nie pomoc sąsiadów i synów. Nie ma już środków do życia, tylko pożyczki do spłacenia. Sprzedała już wszystko, laptopa, nawet ukochane książki męża. Żeby zarobić na rehabilitację i leczenie męża, pracuje na 2 etatach. Dwukrotnie miała wypadek samochodowy, przemęczona skasowała samochód. Wyszła z tego cudem. Ma ustaloną grupę inwalidzką, problemy z kręgosłupem, czeka na operację. Miała złamany kręgosłup, uszkodzoną wątrobę. Zaśmiała się, kiedy usłyszała, że ma zakaz dźwigania, jeśli chce pozostać sprawna. Jak to wykonać? Andrzejowi trzeba kilka razy dziennie zmieniać pozycję, żeby zapobiec odleżynom. Hanna nie marzy już o dalekich podróżach. Jej największym marzeniem jest to, by Andrzej się obudził. Do tego potrzebna jest dalsza rehabilitacja, możliwa tylko dzięki naszej pomocy. Hania nie chce słuchać sugestii, że powinna Andrzeja gdzieś oddać. Trzy tygodnie był w ośrodku medycyny paliatywnej. Pojechał tam kwitnący, wrócił w stanie agonalnym, z odleżynami, z krwotokiem ze wszystkich otworów ciała. Poza tym kocha Andrzeja. Po prostu. Wie, że on jest obok, że słucha, a ona zrobi wszystko, by go obudzić. Wie, że jej się uda. A nawet jeśli nie – ona będzie obok. Choć czasem ma ochotę krzyczeć i wyć, z rozpaczy. Ale będzie z nim, tak jak przysięgała. W bogactwie i w biedzie, w zdrowiu i w chorobie. Podczas rozmowy z nami Hanna nasłuchuje oddechu Andrzeja. Muszę kończyć, zobaczyć, co u mojego chłopaka, czy mi czasami nie uciekł, bo teraz tak ciężko o męża – żartuje. Nie oczekuje poklasku, nie uważa się za bohaterkę. Tak zachowuje się ktoś, kto kocha. Ona sobie poradzi. Prosi o pomoc, żeby to jemu było lepiej.

15 637,00 zł ( 54,44% )
Brakuje: 13 086,00 zł

Obserwuj ważne zbiórki