Lokalizacja

  • Cała Polska
  • dolnośląskie
  • kujawsko-pomorskie
  • lubelskie
  • lubuskie
  • łódzkie
  • małopolskie
  • mazowieckie
  • opolskie
  • podkarpackie
  • podlaskie
  • pomorskie
  • śląskie
  • świętokrzyskie
  • warmińsko-mazurskie
  • wielkopolskie
  • zachodniopomorskie
Małgorzata Dawidowicz
Małgorzata Dawidowicz , 47 lat

W jednej chwili nasz świat się zatrzymał! Prosimy, pomóż naszej mamie...

Trzy lata temu nasze życie zmieniło się na zawsze. Moja mama jechała rowerem, kiedy z naprzeciwka wjechało w nią auto. Kobieta prowadząca samochód przekroczyła prędkość, nie opanowała auta. Sekundy zadecydowały o tym, że nasze dotychczasowe życie odeszło! Wiem, że mama już nigdy nie będzie taka sama jak kiedyś. Żeby żyć, musi być rehabilitowana. Rehabilitacja przynosi efekty, ale – niestety – jest bardzo kosztowna. Nasza rodzina wydała już wszystkie oszczędności, ale to wciąż za mało. Dlatego jestem zmuszona prosić Was o pomoc. Moja mama nadal żyje i potrzebuje pomocy! Moja Mama prowadziła bardzo aktywny tryb życia, między innymi dlatego tamtego feralnego wrześniowego dnia pojechała do pracy rowerem. Nikt z naszej rodziny nie wiedział, że był to ostatni raz, kiedy mogliśmy porozmawiać… Co się stało? Tragiczny wypadek zdarzył się w 2016 roku. Autem kierowała kobieta, która przekroczyła prędkość, a do tego bez powodu zmieniła pas ruchu, potrącając przy tej okazji dwoje rowerzystów jadących z naprzeciwka. Niestety, w tym także moją mamę. Wypadek trwał sekundy, a spowodował drastyczne zmiany na wiele lat, jeśli nie na całe życie... Mama została przewieziona karetką do szpitala. Miała bardzo poważne obrażenia ciała: urazy głowy i złamania kości czaszki, obrzęk mózgu, uraz klatki piersiowej, połamane żebra, złamany obojczyk, złamane prawe ramię, wyrostek kolczasty i poprzeczny, uraz wątroby.... To, co przechodziliśmy wtedy, było koszmarem. Nie dochodziło do nas to, co się stało. Widzieliśmy naszą mamę w gipsach, w plątaninie kabli, podłączoną do aparatury, dzięki której żyła. Potem nadeszło jeszcze gorsze – okazało się, że moja Mama już nigdy nie będzie sobą, ponieważ efekt wypadku i tych wszystkich obrażeń jest taki, że pozostaje w stanie wegetatywnym, nie mamy z nią kontaktu. Trwało miesiące, zanim Mama wyszła z kolejnego szpitala. Ale to nie był koniec, tylko początek naszej drogi, bo Mama – żeby żyć – musi być stale rehabilitowana. Mowa o różnych specjalnościach, bo rehabilitowana jest metodami Vojty, Bobath oraz PNF. Robi to kilku różnych rehabilitantów, którzy codziennie przychodzą wykonywać swoje zabiegi. Dzięki rehabilitacji stan mamy poprawia się. Po wypadku nie miała otwartych oczu, nie było mowy o tym, aby wydobyła z siebie odgłos, obecnie przez mruczenie pokazuje, że coś jest nie tak. Wodzi wzrokiem, a konkretnie daje wyraźnie znać o swoich wyborach. Sama jest w stanie utrzymać głowę w pozycji siedzącej nawet około 2 minut. Kiedyś każdy pokarm był podawany przez PEG, a na tę chwile Mama spożywa około 80% pokarmu sama. Mimika twarzy wskazuje niechęć do czegoś, ból, czasem nawet radość.  Ostatnio Mama wpatrywała się we mnie w taki sposób, że widziałam wyraźną reakcję. Naprawdę na mnie patrzyła! Mówiłam do niej (jak z nią rozmawiam, od razu płaczę), po czym zauważyłam, że ona również uroniła łzy. Te wszystkie reakcje mogą wydawać się drobiazgami, ale dla mnie i całej rodziny to przełom. Widzimy wyraźnie, że nie tyle utrzymujemy Mamę przy życiu, ale także poprawiamy jej stan! To wydawało się jeszcze do niedawna nierealne. To daje nadzieję…  Robimy co możemy, oczywiście udaje się uzyskać pomoc lekarską z NFZ, ale bez prywatnej rehabilitacji Mama umrze. Koszty takiej rehabilitacji są ogromne, bo wynoszą prawie 12 000 zł miesięcznie. Dlatego organizuję tę zbiórkę i zwracam się z prośbą o pomoc, żeby Mama mogła żyć i być z nami…  Mama wychowała mnie na rozsądną i, jak mi się wydaje, dobrą osobę, dlatego teraz ja chcę coś zrobić dla niej… Czy pomożesz mi w tym? –Katarzyna, córka

25 041,00 zł ( 19,91% )
Brakuje: 100 672,00 zł
Krzysztof Blusiewicz
Krzysztof Blusiewicz , 32 lata

W wypadku stracił ciężarną siostrę i szwagra, sam ledwo przeżył. Dziś prosi o pomoc

Są takie tragedie, które raz opowiedziane, na długo zostają w pamięci. Zastanawiamy się wtedy, jak osoby nimi dotknięte mieszczą w sobie taki ogrom cierpienia. Gdzie jest granica, która wyraźnie sygnalizuje „dość – więcej już nie udźwignę?” - pytamy. A później okazuje się, że owszem, jest w każdym taka granica, ale jest też taka osoba, która, mimo że granica bólu i rozpaczy została dawno przekroczona – to ona nie traci nadziei i walczy. To matka. Była jesień 2006 r. Pani Hanna była wtedy szczęśliwą mamą 14-letniego Krzysia i Karoliny, która lada chwila sama miała zostać mamą. Rodzeństwo miało ze sobą bardzo dobry kontakt, lubiło spędzać wspólnie czas – szczególnie wtedy, gdy za chwilkę życie Karoliny miało zmienić rodzące się lada moment dziecko. 2 listopada 2006 roku Krzyś, wraz z siostrą i jej narzeczonym Łukaszem pojechał na wycieczkę do Białego Dunajca. Mieli w planach zwiedzić Kraków, nacieszyć się sobą, porozmawiać, pobyć razem… Pogoda nie sprzyjała od samego początku podróży. Na drodze było bardzo ślisko, do tego jazdę utrudniał podający bez przerwy śnieg z deszczem. Mimo że Łukasz jechał powoli, nie udało się uniknąć zderzenia z samochodem ciężarowym. - Karolinka z dzieciątkiem i Łukasz zginęli na miejscu. Krzyś odniósł bardzo poważne obrażenia, realnie zagrażające jego życiu – wspomina Pani Hanna. od lekarza prowadzącego dowiedziałam się, że Krzysiu nie będzie nigdy chodził, że ma uszkodzone kręgi szyjne i rdzeń kręgowy. Do tego wszystkiego pęknięcie czaszki, żuchwy, złamanie otwarte prawej ręki i biodra. To wszystko spowodowało u niego niedowład rąk i porażenie nóg” - wspomina mama Krzysztofa. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że nie będzie już mógł grać w piłkę nożną – a był dobrze zapowiadającym się bramkarzem klubu sportowego. Nie wiem, dlaczego akurat to w tamtej sytuacji wydawało mi się aż tak ważne. Może chciałam się skupić właśnie na tym, bo ogrom tego, co się stało, to było dla mnie za dużo… Nie mieściło mi się to wszystko w głowie, tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej zmarł na raka mój mąż. Zostałam więc z tym wszystkim zupełnie sama. Cóż mogłam zrobić, wiedziałam, że Krzyś, który tu ze mną został , potrzebuje mnie najbardziej na świecie, postanowiłam więc, że dla niego się nie poddam. Nigdy. Mój syn przeszedł 3 poważne operacje, a od grudnia 2006 prowadzona jest rehabilitacja. Korzysta on również z prywatnych zabiegów rehabilitacyjnych w domu. Niestety, mimo ciężkiej walki o zdrowie Krzysia wyzwoliła się u niego pourazowa padaczka. Moje dziecko bardzo potrzebuje pomocy, więc ja z całych sił jej szukam. Zwracałam się z prośbą o pomoc do najwybitniejszych profesorów w kraju, jednak zazwyczaj słyszę, że uraz Krzysia jest zbyt ciężki, zbyt poważny, by podjęli się pomocy… Nie rezygnuje, cały czas robię tak, jak mi radzą, czyli śledzę nowinki, oddzwaniam za „jakiś czas”, przypominam o sobie, piszę, pytam. Dziś Krzysiowi najbardziej brakuje podjazdu, który pomoże mu wydostać się samodzielnie z domu. Chciałabym, by Krzysiek poczuł się pewniej, żeby zobaczył, że coś zależy od niego, że coś może sam, by zaufał sobie. To bardzo ważne. Chciałabym móc jeszcze zobaczyć, jak moje dziecko radzi sobie samo i jak jest po prostu szczęśliwe. Mam tylko takie marzenie. Tylko to jedno. Mama Hanna

14 209,00 zł ( 25,42% )
Brakuje: 41 677,00 zł
Andrzej Teperski
Andrzej Teperski , 71 lat

Walczę, by przywrócić zdrowie mojemu mężowi!

Listopad 2017 – wówczas zatrzymał się nasz świat. Andrzej, mój mąż, w styczniu 2018 roku miał przejść na upragnioną emeryturę i razem już planowaliśmy, jak spędzimy naszą jesień życia. Był silnym, wysportowanym, pełnym energii, zapału i chęci do życia mężczyzną. 6 listopada odebrałam telefon z zakładu pracy męża, aby przyjechać i odebrać Andrzeja, bo źle się poczuł i sam nie jest w stanie wrócić do domu. Natychmiast udałam się po męża i to, co zastałam, przerosło moje najgorsze przypuszczenia. Z Andrzejem nie było już kontaktu, siedział jak bezradne dziecko i tylko patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem... Nikt w tej sytuacji nie zareagował, nie wezwał pomocy, nie wezwał karetki pogotowia. Udałam się z mężem na SOR, a tam w trybie nagłym, skierowano nas do szpitala w Sosnowcu. Wyrok był dla nas okrutny – krwotok podpajęczynówkowy z pękniętego tętniaka tętnicy łączącej przedniej mózgu. Rozpoczęła się seria operacji ratujących życie, do tego doszła ostra niewydolność oddechowa i tracheotomia, zapalenie płuc, wodogłowie, niedowład czterokończynowy. Okres hospitalizacji doprowadził do takiego stanu, że ciało mojego męża leży bezradnie na łóżku, nastąpił brak mowy, nieustająca walka z odleżynami i infekcjami. Jedyny kontakt, jaki mamy dzisiaj z Andrzejem, to wodzący za nami wzrok i płynące strumieniami łzy. Pomimo tak strasznego widoku, te łzy to dla nas znak, że się nie poddał, że jest z nami i chce żyć. My się nie poddajemy, walczymy każdego dnia. Dla mojego meża Andrzeja nie ma leku, który go wyleczy, ale intensywna rehabilitacja, na którą w chwili obecnej brakuje nam środków. To jego jedyny ratunek, na zmniejszenie strasznego cierpienia i przywrócenia odrobiny godności. Prosimy Was bardzo o wsparcie, o pomoc,bo  jest nam ona bardzo potrzebna. Każdego z nas czeka kiedyś jesień życia i każdy chce ją przeżyć po swojemu i godnie, a my na ten moment chcemy tylko żyć, pomimo, że w naszym przypadku gdzieś umyka słowo „godnie”. My po prostu chcemy żyć. Bardzo dziękuję za każdą formę wsparcia.

26 681,00 zł ( 83,6% )
Brakuje: 5 234,00 zł
Zofia Jarosińska
Zofia Jarosińska , 68 lat

Jestem mężem i robię wszystko, by pomóc Zosi. Pomożesz mi w tym?

Było piękne, sobotnie popołudnie, razem z dziećmi i wnukami wróciliśmy z jesiennego spaceru. Mieliśmy z żoną chwilę dla siebie. Położyliśmy się spać z myślą, że następnego dnia pójdziemy na długi spacer tylko we dwoje. Koło północy, żona obudziła mnie ze łzami w oczach, skarżyła się na bardzo silny ból kręgosłupa – nie mogła się ruszyć! Byłem zdezorientowany, chwyciłem za telefon i jak najszybciej wykręciłem numer 112. Pogotowie zjawiło się już parę minut później. Poczułem ulgę, że żona jest już pod opieką specjalistów. Moja kochana Zosia trafiła do szpitala w Jaworznie, gdzie wykonano tomograf komputerowy, a zaraz potem rezonans magnetyczny. Niestety, moja nadzieja, że wszystko się dobrze skończy runęła jak domek z kart… U mojej żony stwierdzono ropień zapalny zlokalizowany w rdzeniu kręgowym. Trafiła na oddział, biegłem do niej co sił w nogach, by zapytać, jak się czuje, a łzy same lały mi się po policzkach. Wchodząc do sali, na której leżała moja Zosia, usłyszałem z jej ust: ”Nie umiem ruszać nogami, w ogóle ich nie czuję”. Brakło mi słów – strach, rozgoryczenie, bezradność – to wszystko, co wtedy czułem. Z drżącym głosem mówiłem: „Kochanie, wszystko będzie dobrze, po operacji na pewno wszystko będzie tak jak kiedyś.” Wykonano zabieg operacyjny, kanał kręgowy odbarczony, powinno wszystko już być w porządku… Po kilkunastu godzinach wszystko zaczyna się od nowa… Ponowny rezonans wykazuje kolejny ropień, Zosia znów trafia na stół operacyjny. Choć od operacji minęło już wiele dni, tygodni, miesięcy, moja żona nie odzyskała czucia w nogach. Wspólnie zdecydowaliśmy się walczyć o każdy, choćby maleńki krok w przód z nadzieją, że przyjdzie ta chwila, kiedy wyjdziemy na kolejny wspólny spacer. Rehabilitacja jest bardzo intensywna i ciężka, ale moja żona się nie poddaje… Widzimy pierwsze postępy. Niestety, wydaliśmy już prawie wszystkie oszczędności, zaczyna nam brakować na podstawowe potrzeby... Jako mąż przyrzekłem, że będę o nią dbał w zdrowiu i chorobie… Dziś walczę o jej sprawność. Proszę pomóż mojej żonie – wstać, zrobić pierwszy krok, chodzić... –Zygmunt, mąż Zosi

15 929,00 zł ( 22,54% )
Brakuje: 54 715,00 zł
Gabrysia Dutkiewicz
Gabrysia Dutkiewicz , 10 lat

Dwa nowe uszka – by to marzenie nie utonęło w ciszy

“Mamusiu, kiedy będę mogła zaczesać włosy za uszka? Kiedy będę mogła nosić kolczyki?”. Problemy Gabrysi dopiero się zaczynają, a wszystko przez to, że urodziła się inna niż reszta dzieci. Brak małżowin usznych – wrodzona wada, która właśnie teraz na naszych oczach staje się piętnem dla naszej córeczki. Gabrysia ma już 5 latek i dostrzega to, co najchętniej ukrylibyśmy przed nią na zawsze. Dziewczynki w jej wieku zaczynają przywiązywać wagę do wyglądu. Gabrysia coraz częściej staje przed lustrem, milczy, nic nie mówi, a ja, mama, wiem, że cierpi, choć prawdziwe zagrożenie kryje się gdzie indziej. Gabrysia nie słyszy, tak jak powinna, nosi specjalny implant zaszyty pod skórę i procesor doczepiany na magnes, ale nie ma dnia, w którym nie boimy się, że kiedyś przestanie to wystarczać. Słyszeć świat to jedno, bo nie po to walczymy o jej słuch, by w przyszłości słyszała, że jest inna, gorsza, niepełnosprawna...  Lekarze znaleźli wadę, kiedy Gabrysia była jeszcze w brzuchu, ale nie chodziło o jej uszy… Niedrożność przełyku, śmiertelnie groźna wada, która musiała być operowana zaraz po urodzeniu. Byłam przygotowana na chore dziecko, ale nie tak chore… Znaleźliśmy szpital, w którym Gabrysia będzie mogła przyjść bezpiecznie na świat, znaleźliśmy lekarzy, którzy podejmą się operowania niemowlęcia i czekaliśmy na ten dzień, gdy wszystko się zacznie… Cesarskie cięcie, chwila prawdy i słowa lekarzy, po których straciłam przytomność – córeczka nie ma uszu!  Obudziłam się na sali pooperacyjnej, Gabrysia była już na bloku operacyjnym, a mąż próbował mnie uspokoić. Byłam przygotowana na operację przełyku, nie na dziecko bez uszu, które w dodatku nie słyszy... W chwili, kiedy chciałam ją przytulić ze wszystkich sił, nie miałam jej nawet obok siebie. W głowie mętlik i setki pytań. Na niektóre z nich nigdy nie znalazłam odpowiedzi.  Oglądałam ją dokładnie, kiedy pierwszy raz dali mi moją córeczkę na ręce. Była śliczna, malutka, drobna, nie miała uszek, ale to nie miało znaczenia. Bałam się, co z jej słuchem, czy kiedyś usłyszę od niej słowo Mamo, czy będę mogła kiedyś opowiedzieć o tym, jak bardzo ją kocham! Tego, czy Gabrysia słyszy, miałam się dowiedzieć dopiero po wyjściu ze szpitala, ale warunkiem wypuszczenia Gabrysi do domu, było to, że zacznie samodzielnie jeść. I tak po kilka gramów pokarmu dziennie, przez 3 tygodnie, zbliżyło nas do upragnionego celu. Trafiliśmy do Łodzi, do Kliniki Matki Polki, na oddział laryngologii, tam lekarze zbadali uszka Gabrysi. Jej przewody słuchowe są zasklepione, a słyszy dzięki temu, że rezonują kości czaszki. Bez wspomagania nasza córeczka może usłyszeć bardzo głośną mowę, lecz po wszczepieniu implantu, można już do niej w miarę normalnie mówić.  Jej mowa i rozwój nie odbiega zbytnio od rówieśników, ale nie ukrywajmy, wygląd dla dziewczynek jest ważny. Jakiś czas temu zaczęła pytać o uszka. Jeszcze nie jest tego świadoma, jakie przykrości mogą ją spotkać później w szkole czy w życiu dorosłym z powodu braku uszu, dlatego chcemy działać już! Gabrysia ma też porażenie nerwu twarzowego, a lekarze z USA mogą przywrócić pełen uśmiech i wyrównać mimikę twarzy. Muszą się odbyć minimum dwie operacje, po każdej na jedno ucho, co wiąże się z dwoma wyjazdami i dwoma pobytami w Stanach, po każdej z operacji musimy być miesiąc na miejscu. Będzie potrzebna niestety też trzecia operacja, bo lekarze muszą przenieść Gabrysi aparat (implant) w inne miejsce i wybrać skórę z przewodu słuchowego, aby nie wytworzył się guz po rekonstrukcji. W Polsce małżowiny robią tylko z chrząstki żebra, co jest dodatkową ingerencją w ciało. Te uszy niestety nie wyglądają ładnie, przez co pozostaje nam uzbierać potrzebną kwotę na operację w Stanach. To teraz nasze największe marzenie – zobaczyć naszą córeczkę z uśmiechem i z własnymi uszkami. Marzymy o tym, by udało się przywrócić Gabrysi normalny wygląd i podarować jej normalną przyszłość bez drwin i krępujących spojrzeń na ulicy. Nie chcemy dopuścić, by kiedykolwiek płakała, na myśl o tym, że jest inna niż zdrowe dzieci.

127 555,00 zł ( 22,5% )
Brakuje: 439 190,00 zł
Ola Słotwińska
Ola Słotwińska , 16 lat

Wypadek zabrał Oli sprawność i zdrowie. Prosimy o pomoc!

To miał być taki zwyczajny dzień. 10-letnia Ola wraz z mamą odprowadzała swojego brata na autobus, by później wrócić do domu. Chłopak usiadł z tyłu, więc Ola z mamą pokonały kilka dodatkowych kroków, by widzieć tył pojazdu i pomachać na pożegnanie. Kobieta odruchowo wyciągnęła dłoń, by jak zawsze złapać córkę za rękę i bezpiecznie poprowadzić do domu. Niestety, nie poczuła dotyku dłoni dziecka, usłyszała za to huk, by po chwili zobaczyć dziewczynkę leżąca bezwładnie na jezdni. Pamięta tylko krzyk rozpacz, szok i ogromny strach. W szpitalu okazało się, że obrażenia Oli są bardzo poważne. Doszło do urazu wielonarządowego, w tym złamania miednicy i poważnego urazu głowy. Wystąpiły objawy uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego i niedowładu czterokończynowego. W ciągu jednej sekundy z naszej Oleńki, której wszędzie było pełno, pozostała zupełnie bezbronna, zależna od lekarzy i skomplikowanej aparatury medycznej, istota. Każdego dnia umieraliśmy z przerażenia o życie naszego dziecka, każdego dnia przysięgaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by Ola wyszła z tego okropnego stanu i wróciła do nas. Rehabilitacja, której poddawana była Ola, zaczęła przynosić efekty. Dziś Ola jest w stanie poruszać kończynami, reaguje na to, co się do niej mówi, wyraża swoje emocje. Jednak droga, która jest przed nami, jest jeszcze bardzo długa. Wszyscy doskonalę pamiętamy Oleńkę sprzed wypadku – rozbieganą, uwielbiającą grać w piłkę, pływać na basenie, chodzić na długie spacery, kochającą malować. Czy coś z jej zainteresowań zostało do dziś? Tak, to matematyka. Ona bardzo lubi liczyć i nadal ma do tego niezaprzeczalny talent. Staramy się ćwiczyć z nią tabliczkę mnożenia i bardzo dobrze jej to idzie. Jestem z niej tak bardzo dumna… Cieszę się jej każdym, najmniejszym postępem. Czasem śnię, że Ola wstaje, podbiega do nas i coś opowiada. Oddałabym wszystko, by ten sen kiedyś się spełnił. Wiem, że tylko intensywna rehabilitacja jest w stanie pomóc córce w powrocie do zdrowia, a to jest mój priorytet i największe marzenie. Koszty leczenia Oli są tak wysokie, że nasza rodzina nie jest w stanie uzbierać tej kwoty. Wierzę, że są ludzie, dzięki którym nasza córka będzie miała szansę chociaż trochę cieszyć się dzieciństwem.

12 311,00 zł ( 12,8% )
Brakuje: 83 836,00 zł
Jaś Pietrzyk
Jaś Pietrzyk , 5 lat

Pomóż Jasiowi usłyszeć świat – potrzebna PILNA operacja❗️

Mój synek urodził się bez uszek i z zarośniętymi przewodami słuchowymi. To bardzo rzadko występująca wada wrodzona. Wada, której nikt się nie spodziewał i na którą nikt nie miał wpływu. Ciąża przebiegała bez żadnych, nawet najmniejszych komplikacji. Lekarze informowali, że jej przebieg jest wręcz wzorowy, a regularnie wykonywane badania USG nie wykazywały nawet najmniejszych nieprawidłowości.  Dopiero kiedy ta słodka, mała istota przyszła na świat okazało się, że wcale nie jest tak całkowicie zdrowa, jak zapewniali lekarze i jak myśleliśmy przez całą ciążę. Był to dla wszystkich ogromny szok, że zamiast uszek, Jasiek ma tylko niewielkie fałdki skóry, a przewody słuchowe są zupełnie zarośnięte. Pierwsza myśl i niedające spokoju pytanie to czy Jasio w ogóle słyszy. Czy możliwe, żeby cokolwiek słyszał bez wykształconych uszek? Nikt nie mógł udzielić odpowiedzi na to pytanie. Słyszeliśmy tylko, że mimo to, że sytuacja wygląda bardzo poważnie, to jest szansa, że może nie jest tak źle, że jest nadzieja, że może coś słyszy.  Na to pytanie nie znaliśmy odpowiedzi przez kolejne długie dni, a nawet miesiące. Na badania zostaliśmy umówieni dopiero po dwóch miesiącach od porodu. Po odebraniu wyników, na chwilę odetchnęliśmy z niewielką ulgą, bo okazało się, że ucho środkowe jest dobrze rozwinięte i Jasiek ma znaczny niedosłuch, ale zupełna głuchota nie została zdiagnozowana.  Doraźnym ratunkiem jest specjalna opaska przewodząca dźwięk przez kości, która pozwala Jasiowi słyszeć prawie tak jak zdrowe dzieci. Prawie... Niestety nie daje ona pewności, że nauka mowy i rozwój Jasia będą przebiegać poprawnie. Aparat w opasce nie jest też pozbawiony niedogodności użytkowania, musi być przyłożony w odpowiednim miejscu, a łatwo się przemieszcza, niestety często piszczy. Nie jest to kwestia modelu, nie można kupić lepszego, on po prostu tak działa. I mimo to, że opaska z aparatem obecnie daje szansę Jasiowi prawie normalnie słyszeć  otaczający go świat, to jest rozwiązaniem tylko tymczasowym.  Jasio jest wesołym i pogodnym chłopcem, który jeszcze nie ma świadomości, jak bardzo różni się od innych dzieci. Jak każdy zasługuję na dobre dzieciństwo. Od razu zrodziły się pytania, co możemy zrobić, żeby nie skazywać naszego synka na otaczającą ciszę, problemy w porozumiewaniu się z innymi, docinki i złośliwości innych dzieci oraz problemy w dorosłym życiu. Jedyną szansą okazała się operacja w Palo Alto (USA), gdzie znajduje się jedyna na świecie klinika, wykonująca operacyjne otwarcie kanału słuchowego i rekonstrukcję uszek już w wieku trzech lat.  Obudziła się w nas iskierka nadziei, że nasz ukochany Jaś  ma szansę poznawać świat w pełni sprawny, słysząc, mówiąc i nie pamiętając czasów, kiedy nie miał uszek i słyszenie uzależnione było od kapryśnego sprzętu. Nie chcemy skazywać naszego synka na ciszę. Jaś jak każdy zasługuje na szczęśliwe dzieciństwo. Jedyną, ale ogromną przeszkodą na drodze do podarowania Jasiowi normalnego życia jest koszt operacji, który wynosi 170 tysięcy dolarów! Jest to dla nas abstrakcyjna kwota, ale całym sercem wierzymy, że dzięki Państwa pomocy, uda nam się zebrać potrzebną sumę i ofiarować Jaśkowi normalne życie. Joanna - mama

647 450,00 zł ( 63,1% )
Brakuje: 378 550,00 zł
Robert Grabowski
Robert Grabowski , 31 lat

Drugie życie po tragicznym wypadku. Robert potrzebuje naszej pomocy!

Urwana ręka, pokiereszowany kręgosłup, uszkodzony rdzeń, połamane nogi… Wystarczyła chwila nieuwagi, by maszyna rolnicza omal nie odebrała mi życia. Zmieniła je już na zawsze… Przez godzinę leżałem na drodze, nim przyjechała karetka. Byłem w takim szoku, że nie czułem bólu. Obrażenia były tak ogromne, że cudem uszedłem z życiem… Nauczyłem się nowej codzienności, znalazłem szczęście. Cały czas jednak potrzebuję rehabilitacji, by nie stracić tego, co mam. Bardzo drogiej… Proszę Cię o pomoc, bym mógł ćwiczyć jeszcze przez kolejny rok. Mam na imię Robert, mam 26 lat. Dzień tragedii pamiętam doskonale, jakby to było wczoraj. 7 kwietnia 2006 roku, nawet godzinę pamiętam, było ok. 11:00. Wróciłem właśnie z rekolekcji i zobaczyłem, że tata pracuje w polu. Mieszkamy na wsi na Kaszubach, z bratem i siostrami często pomagaliśmy rodzicom w gospodarstwie, więc i tym razem chciałem trochę tacie pomóc. Pobiegłem do domu, plecak rzuciłem w kąt i wziąłem pierwszą lepszą kurtkę z wieszaka. Pech chciał, że wziąłem za dużą. Taka pozornie błaha rzecz, a także seria pechowych wydarzeń potem sprawiły, że dziś nie mam ręki i czucia od pasa w dół.  Pracowaliśmy z tatą około godziny, wtedy przyszedł listonosz. Tata poszedł odebrać pocztę, a ja zostałem sam przy maszynie, miałem wtedy 12 lat. Wiedziałem, że trzeba być ostrożnym. Nie wiem, co mnie podkusiło, by podejść do wałka. Chciałem sprawdzić, jak to działa, jak oddziela te ziarna…  Nagle maszyna wciągnęła za duży rękaw, a wraz z nią całą rękę. Obracała mną  w kółko, raz za razem uderzałem nogami o asfalt. Kości ud połamały się w kilku miejscach. Nie czułem nic albo już nie pamiętam, co czułem… Tata usłyszał, że maszyna dziwnie stuka, przybiegł. Nie krzyczałem, nawet nie płakałem. Tata w szoku wyłączył maszynę, próbował wyciągnąć moją rękę. Gdy mu się udało, oczom ukazał się przerażający widok — nie było już skóry, kości na wierzchu, mięśnie i ścięgna pozrywane… Zadzwonili na pogotowie.  Godzinę leżałem na ziemi, czekając, aż przyjedzie ratunek. Byłem przytomny, ale nic nie czułem. Ogromny szok. Może Bóg zabrał mi ten ból, żebym nie umarł przez niego? W szpitalu lekarz obejrzał mnie, ubrał fartuch i wyszedł. Zrozpaczonej mamie powiedział tylko, że tu potrzeba księdza, a nie lekarza… Rodzice nie poddali się, z Bytomia helikopter medyczny miał zabrać mnie do Gdańska. Byłem już od kilku godzin bez żadnej pomocy, ale szpital odmówił transportu helikopterem, wysłali mnie karetką… Gdańsk dzwonił, żeby zrobili mi jeszcze w Bytomiu rezonans kręgosłupa, bo ich maszyna jest zepsuta. Bytów nie miał nawet takiego sprzętu… Mieli więc zrobić zdjęcie po drodze w szpitalu, ale gdy tam pojechaliśmy, okazało się, że urządzenie też nie działa! A jeszcze rano było sprawne. Pech, bo jak to inaczej nazwać? W Gdańsku lekarze skupili się od razu na ręce, ją było widać, była w najgorszym stanie. Połamane nogi umieścili w szynach, ale nie chciały się zrastać. O kręgosłup na razie nikt się nie martwił… Niestety, ręki nie udało się uratować, wdało się zakażenie, amputowali mi ją. Zaatakowała mnie też sepsa, było bardzo źle… Trudno w kilku zdaniach opisać dwumiesięczną walkę o życie. Gdy wyszedłem z najgorszego kryzysu i zmniejszyło się ryzyko, że umrę na stole operacyjnym, lekarze zajęli się kręgosłupem. Było jednak za późno, o wiele za późno… Operacja stabilizacji niewiele pomogła, poprzesuwane kręgi przerwały rdzeń. Jeszcze na początku ruszałem nogami, potem coraz mniej, aż w końcu całkiem straciłem czucie. Później okazało się, że gdyby operacja kręgosłupa zrobiona była od razu, teraz miałbym dużą szansę, żeby chodzić. Niestety, czasu już nie cofnę… Choć byłem jeszcze dzieckiem, musiałem szybko wydorośleć. Straciłem rękę, nie mogłem chodzić. Nie załamałem się jednak, choć to dość nietypowe. Nie miałem myśli samobójczych, myślałem tylko o tym, co dalej. Myśl i planowanie przyszłości chyba mnie uratowały… Wcześniej sądziłem, że zostanę u rodziców i później przejmę po nich gospodarstwo, w tym się widziałem. W moim stanie było to niemożliwe, więc stwierdziłem, że moja przyszłość to komputery. Jedna ręka powinna wystarczyć… Minęło ponad 13 lat, połowa mojego życia. Dzisiaj pracuję jako grafik, mama dowozi mnie do pracy. Nie mogę pracować z domu, mieszkamy na odludziu i internet jest bardzo słaby. Staram się radzić sobie, jak mogę, nieoceniona jest tu rehabilitacja. Niestety, bardzo kosztowna. Żeby w miarę normalnie żyć z niepełnosprawnością, konieczne są ogromne pieniądze, wszystko kosztuje fortunę…  Cieszę się, że przeżyłem. Nie narzekam na los, i tak miałem szczęście! Poznałem wspaniałą dziewczynę, jesteśmy razem od roku. Moja niepełnosprawność jej nie przeszkadza, bo w prawdziwej miłości to żadna przeszkoda. Oczywiście, że na codziennej drodze pojawiają się schody, dosłownie i w przenośni. Coraz bardziej się to zmienia, jednak nie jest łatwo poruszać się na wózku i to z jedną ręką… Żeby być jak najbardziej sprawny, muszę cały czas ćwiczyć, przynajmniej dwa razy w roku jeździć na intensywne turnusy. I tu moja prośba… Jeśli jesteś w stanie, bardzo proszę, pomóż mi. Ja się nigdy nie załamię, nie poddam, ale to nie wystarczy, jeśli nie będę miał za co opłacić rehabilitacji. Za każdą pomoc z całego serca dziękuję! Robert

12 797,00 zł ( 20,54% )
Brakuje: 49 501,00 zł
Jacek Dąbrowski
Jacek Dąbrowski , 40 lat

Życie bez piętna kalectwa – tylko o to proszę...

Mam na imię Jacek, staram się zawsze być uśmiechnięty i pełen optymizmu. Staram się, choć nie zawsze jest łatwo, bo choroba towarzyszy mi od urodzenia. Szereg operacji, lata spędzone w łóżku, cierpienie, którego opisać się nie da – to ogromny skrót moich zmagań. Wszystkiemu winna jest wrodzona wada nóg, z którą przyszedłem na świat. Bez operacji choroba za chwilę posadzi mnie na wózek inwalidzki. Proszę, pomóż mi przed tym uciec.  Niestety, mój obecny stan jest zły – operacje, które przeszedłem metodą Ilizarowa, nie przyniosły oczekiwanego efektu, dodatkowo kości zostały osłabione w wyniku czego dwukrotnie złamałem udo. Na chwilę obecną jedna z nóg została źle złożona, przez co jest krótsza i dodatkowo zespolona blachą i śrubami.  Błędy, jakie kiedyś popełnili lekarze, doprowadziły do stanu, w którym obecnie się znajduję. Ledwo chodzę i boję się, że któregoś dnia po prostu nie wstanę z łóżka. Pilnie potrzebuję operacji, ponieważ całe obciążenie mojego ciała jest na jednej nodze. Cierpi na tym druga noga, która obecnie również wymaga operacji. Kręgosłup jest coraz słabszy. Chociaż nie lubię się skarżyć, ból bywa czasami nie do wytrzymania… Wcześniej miałem pracę, plany i marzenia. Teraz, w tym stanie, nie mogę już pracować. Jak każdy mam swoje marzenia – moim hobby jest muzyka elektroniczna, a DJ-ing stał się życiową pasją. Pasją, którą kocham. Czuję, że mógłbym zrobić wiele w tym kierunku, lecz nie mogę, ponieważ mam coraz większe trudności ze staniem... Medycyna przez kilka lat po moich ostatnich zabiegach poszła do przodu i pojawiła się nowa metoda śródszpikowa poprzez magnetyczne gwoździe sterowane elektromagnetycznie. Ta metoda pozwoli uratować moją sprawność i uwolni mnie od bólu! Jest zatem szansa na to, bym mógł zawalczyć o swoje zdrowie i przyszłość. Ta szansa to operacje wspomnianą metodą w klinice w Warszawie. Niestety cena jest olbrzymia – ponad 300 tysięcy złotych.  Mam 37 lat – przed sobą jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Wiem, że jeśli choroba posadzi mnie na wózek, większość z nich nie będzie niemożliwa. Bez operacji mój stan będzie się pogarszał. Boję się, bo nie wiem, jak sam sobie poradzę w przyszłości. Proszę Cię o pomoc. Proszę o szansę na życie bez kalectwa... Wierzę, że z Twoją pomocą zebranie takiej sumy jest możliwe! Jacek

15 915,00 zł ( 5,07% )
Brakuje: 297 941,00 zł

Obserwuj ważne zbiórki