Macierzyństwo w cieniu heroicznej walki z rakiem – ratujemy życie mamy Franusia

6 miesięcy niestandardowego leczenia onkologicznego
Zakończenie: 22 Listopada 2018
Rezultat zbiórki
Dziękuję z całego serca za pomoc 2919 osobom, które mnie wsparły i 5408, które udostępniły informację o zbiórce oraz wielu innym, których system nie zliczył! Bardzo Wam dziękuję! Jestem wzruszona i zaskoczona, gdyż w rankiem ostatniego dnia zbiórki miałam nadzieję, żeby się chociaż te 60 tys. uzbierało, a po południu rodzina dała mi znać, że ktoś wpłacił brakującą sumę i udało się uzbierać wszystko! Dzięki Waszej pomocy, Franek wciąż ma mamę i szanse na to, bym była z nim dużo dłużej niż prognozowali lekarze. Jesteście niesamowici i cudowni, a ja jestem Wam wszystkim ogromnie wdzięczna i ślę każdemu z Was najlepsze życzenia :)
Marzena
Opis zbiórki
Mam na imię Marzena, mam męża Michała i synka Franka. To wszystko nieważne, bo upomniał się o mnie ktoś jeszcze – nowotwór piersi z przerzutami do węzłów chłonnych, wątroby i płuc. Pamiętam bezradne spojrzenia lekarzy, strach i małego śpiącego Franka, kiedy wróciłam z diagnozą w ręku.
Mój synuś miał wtedy 7 miesięcy – karmiłam piersią, kiedy pierwszy raz wyczułam guz. Pomyślałam, że może to zatkany przewód mleczny, nie panikowałam, chciałam poradzić sobie sama. Ginekolog uznał, że to nieodciągnięty, zalegający w piersi pokarm. Zalecił mi masaże, okłady, które nie pomagały. Po kilku tygodniach pierś bardzo już bolała. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i zbliżał się też kres mojej wytrzymałości. Po prostu czułam, że dzieje się coś złego i szukam pomocy.
Trafiłam do doradcy laktacyjnego. Szłam na wizytę spokojną, bo byłam niemal pewna, że problemy wynikają z karmienia, że robię coś źle i miałam nadzieję, że lekarka pomoże mi wreszcie rozwiązać problem.
„To nie jest problem wynikający z karmienia. Ma Pani guz i powiększony węzeł chłonny. Musi Pani natychmiast zrobić biopsję i usg” Ta lekarka wiedziała, co mówi, nie myliła się, być może ocaliła mi życie, ale do końca łudziłam się, że zmiana jest łagodna, że to tylko zgrubienie, które uda się wyciąć.
Przed Świętami o tym, że mam raka powiedziałam tylko mężowi. Nie umiałam zostać z tym sama – nie miałam tyle siły. Franek miał wtedy 9 miesięcy, w planach mieliśmy przeprowadzkę do naszego mieszkania, a na drodze stanął nam nowotwór. Stanęłam oko w oko ze śmiercią w chwili, gdy większość kobiet jest najbardziej szczęśliwa.
Święta pod znakiem zapytania, bo na wizytę u specjalisty musiałam czekać tydzień. Najgorszy tydzień w moim życiu, po którym miałam się dowiedzieć czy będę żyła, czy zostanę z moim synkiem, czy będzie mnie w ogóle pamiętał…
Lekarka przeprowadzająca badanie potwierdziła rozpoznanie doradcy laktacyjnego, powiedziała, iż sprawa jest pilna i po 3 godzinach oczekiwania na przyjęcie przez onkologa, udało mi się w towarzystwie męża skonsultować z chirurgiem onkologiem.
W gabinecie usłyszeliśmy, że jestem bardzo rzadkim przypadkiem zachorowania, że mam nowotwór piersi z przerzutami (lekarka wyczuła powiększoną wątrobę, którą mój internista w grudniu uznał za chorobę wrzodową żołądka) i że jest to nowotwór nieoperacyjny z powodu przerzutów. Jedyne dostępne leczenie w moim przypadku to chemioterapia.
Wdomu 9 – miesięczny synek i całe życie, razem ze mną maż i pustka, bo w tamtej chwili skończył się dla mnie świat. Nie daliśmy rady powiedzieć nawet do widzenia. Staliśmy na korytarzu i obydwoje płakaliśmy. Kilka miesięcy temu mieliśmy przed sobą cały świat, a po kilku tygodniach nie mieliśmy już nic. W nowy rok weszłam, nie wiedząc, czy nie będzie to mój ostatni w życiu…
Lekarz, który przyjmował mnie do szpitala, kazał zakończyć karmienie synka piersią, bez przygotowania, właściwie w jednej chwili. Strasznie przeżywałam to, że choroba odebrała mi już pierwszą ważną rzecz…
Zgodnie z zaleceniem lekarza w pierwszy czwartek 2018 r. stawiliśmy się z mężem w Centrum Onkologii w Warszawie na badania. Powtórzono usg, wykonano biopsje cienko- i gruboigłową, rentgen klatki piersiowej, mammografię, morfologię i badania genetyczne, których wyniki wykazały brak predyspozycji genetycznych do zachorowania. W ciągu kolejnych dni przeprowadzono tomografię komputerową, scyntygrafię kości i echo serca. Okazało się, że przerzuty są nie tylko do wątroby, ale i do płuc, wszędzie liczne, a komórki nowotworowe mają 80-procentowy, a punktowo nawet ponad 90-procentowy współczynnik namnażania.
Było bardzo źle. Konsylium rozpatrujące mój przypadek potwierdziło wstępną diagnozę – rak jest nieoperacyjny. Szpital może zaproponować mi tylko opiekę paliatywną w formie chemioterapii, by poprawić komfort reszty mojego życia...
Na konsylium złożono mi jeszcze propozycję wzięcia udziału w badaniu klinicznym z użyciem pembrolizumabu, na które po kilku tygodniach oczekiwania się nie zakwalifikowałam. W tym czasie nie byłam poddana żadnemu leczeniu, gdyż chemioterapia miała się rozpocząć równolegle z badaniem, a guzy rosły... W ciągu 10 dni na powtórnej tomografii komputerowej największy guz na wątrobie urósł z 9,1 cm do 14,5 cm, a my wciąż czekaliśmy na kwalifikację.
Z powodu przerośniętej guzami wątroby miałam większy brzuch niż w ciąży. W styczniu czułam się tak źle, że nawet morfina przepisana na silne bóle pleców i brzucha nie zawsze pomagała, a ja nie miałam siły na to, by wstać z łóżka. Wyglądałam i czułam się fatalnie, a Franek właściwie nie miał mamy... W końcu chemia – 8 cykli i z końcem czerwca decyzją lekarza chemioterapia została zakończona. W międzyczasie konsultowaliśmy moje wyniki z innymi lekarzami i wszyscy rozkładali ręce. Leczenie w zakresie medycyny konwencjonalnej wyczerpało się, zostały terapie alternatywne, które w połączeniu z chemioterapią mogły zatrzymać zmiany lub nawet je cofnąć.
Własnymi środkami staraliśmy się zatem zwiększyć skuteczność chemioterapii, wspomagając się zabiegami z hipertermii, przyjmowaniem suplementów i leków pod kontrolą lekarza widzącego dla mnie szansę. I udało się!
W lipcu tomografia komputerowa pokazała, że jest dużo lepiej: mój wielki przerzut do wątroby ze styczniowych 14,5 cm zmalał do 5 cm, guz w piersi z 5 cm do 2,8 cm, w płucach został jeden mały guzek – pozostałe zniknęły, inne liczne powiększone w styczniu węzły chłonne teraz mają prawidłowe wymiary i w tym aspekcie jest całkowita regresja. Całe badanie wskazuje na częściową regresję, a od niej może być tylko lepsza regresja całkowita, czyli totalne zniknięcie guzów, nad czym nadal będę pracować.
Wyniki są bardzo obiecujące, jednak skończyły mi się już pieniądze, dlatego bardzo proszę o wsparcie finansowe. Jedyne, czego mi teraz brakuje, to pieniądze, dlatego bardzo proszę o nawet najmniejszą wpłatę, za którą z góry dziękuję. Każda złotówka realnie wpływa na poprawę stanu mojego zdrowia i pozwala Frankowi znów cieszyć się mamą, za co jestem wdzięczna – dosłownie – dozgonnie.
Marzena