Naszym dzieciom nie dawano nawet 1% szans na życie

pokrycie kosztów rocznej rehabilitacji
Zakończenie: 6 Czerwca 2016
Opis zbiórki
Moje dzieci miały nie żyć, zanim się jeszcze urodziły. Pamiętam chwilę przed rozpoczęciem porodu – zapytano mnie, czy chcemy w ogóle pochować dzieci czy zostawić je tu, w szpitalu…
4 lata. Tyle razem z mężem staraliśmy o dziecko. Kiedy w końcu się udało, byliśmy przeszczęśliwi. A kiedy podczas badania USG dowiedzieliśmy się, że bije nie jedno serduszko, lecz dwa, byliśmy najszczęśliwsi na świecie. Będąc w ciąży czułam się świetnie, badałam się regularnie, wszystkie wyniki były w normie. Miałam wykonane 2 razy badania prenatalne, które wyszły bardzo dobrze. Wszystko było idealne…
Pewnego dnia ogarnęło mnie straszne uczucie niepokoju. Zadzwoniłam do lekarza prowadzącego ciążę, który pocieszał mnie, że nic złego się nie dzieje, bo przecież 3 tygodnie wcześniej byłam na wizycie i było wszystko w porządku. Jednak dla mojego spokoju kazał mi przyjechać. Po badaniu wezwał mojego męża i powiedział, że jak najszybciej musimy jechać do szpitala, bo mam 2-centymetrowe rozwarcie i przepuklinę pęcherza płodowego. Zawalił mi się świat. Trafiłam do szpitala, byłam w bardzo złym stanie psychicznym, ciągle płakałam. Nie mogłam się pogodzić z tym, że po tylu staraniach miałam teraz stracić moje dzieci. Widząc, w jakim jestem stanie, lekarze bali się ze mną rozmawiać. Mój mąż dowiedział się od nich, że w każdej chwil może dojść do zakażenia i moje dzieci nie mają szans na przeżycie, ponieważ w pierwszej kolejności będą ratować mnie. Na pytanie, czy są jakiekolwiek, choćby najmniejsze szanse, usłyszał: „cuda się zdarzają, ale nie macie Państwo na co liczyć”.
Wiele kobiet twierdzi, że dzień narodzin ich dziecka był najpiękniejszym dniem w ich życiu. Dzień narodzin moich dzieci był moim najgorszym dniem…
Po porannym pobraniu krwi ordynator oddziału powiedział mi, że niestety muszą zakończyć ciążę i że będę rodziła siłami natury. Stwierdził, że: „szanse na przeżycie porodu przez dzieci są bliskie zeru, statystyki są nieubłagalne – przykro mi. Będzie Pani miała szansę na przyszłe potomstwo. Gdyby to był 24 tydzień, to wykonalibyśmy Pani cesarkę i delikatnie wyciągnęli dzieci”. Zabrakło 3 dni do 24 tygodnia ciąży. Odebrano mi resztki nadziei …
Lekarz położnik, który odbierał poród, również utwierdzał mnie w przekonaniu, że dzieci nie dadzą rady. Zapytał mnie, ile mam wzrostu i usłyszawszy moją odpowiedź stwierdził, że pewnie będą bardzo małe i nie przeżyją.
Pierwsza urodziła się Ania, usłyszałam tylko cichy jęk i zaraz ją zabrano. Na sali porodowej nie było nawet wagi - potem dowiedziałam się, że ważyła 540 g. Chwilę później urodził się Staś, również cichutko jęknął, był owinięty pępowiną i ważył 520 g. (Jak się dowiedziałam dużo później, Stasia nawet nie chciano specjalnie ratować, bo był w bardzo ciężkim stanie, ale mój dzielny maluszek za nic nie chciał umrzeć).
Następnego dnia po porodzie byliśmy pierwszy raz na oddziale intensywnej terapii, zobaczyć nasze dzieci. Bardzo bałam się tam iść. Dzieci były bardzo malutkie, ledwo było je widać w inkubatorach, rurka od respiratora była przy nich ogromna, zasłaniała ich twarze. Tego dnia rozmawialiśmy z lekarzem neonatologiem, który powtórzył zdanie, które prześladowało mnie jak koszmar: „statystyki są nieubłagalne”, a szanse dzieci na przeżycie to nawet nie 1%. Dodał jednak, że oni będą robić co w ich mocy, ale o wszystkim decyduje „siła wyższa” i czasami nawet tam, gdzie nie ma nadziei, zdarzają się cuda…
Najcięższe były dla nas pierwsze 2 i pół miesiąca, ze względu na ciągłą niepewność, czy maluszki dożyją następnego dnia. Będąc prawie codziennie na oddziale za każdym razem żegnałam się z moimi dziećmi, jakby jutro już miało ich już być.
Ania i Staś przez ponad 70 dni byli podłączeni do respiratorów. Ciągle słyszeliśmy, ze ich stan jest labilny. We wrześniu dzieci osiągnęły wagę ponad 2 kg i opuściły inkubatory. Wtedy dopiero, po ponad 3 miesiącach, nareszcie mogliśmy wziąć nasze dzieci na ręce. Płakaliśmy ze szczęścia. Wiedzieliśmy już wtedy, że najgorsze już za nami, że nic złego już się nie może wydarzyć i kwestią czasu jest, kiedy zabierzemy maluszki do domku.
Nasze bliźniaki urodziły się w ciężkiej zamartwicy, mają stwierdzoną dysplazję oskrzelowo-płucną, rozedmę śródmiąższową, miały wylewy dokomorowe, retinopatię 3 stopnia, niedoczynność tarczycy, niedokrwistość (kilka razy miały przetaczaną krew) oraz mają kamicę nerkową. Staś miał również drożny przewód Botalla oraz przepuklinę mosznową, która była operowana już po wyjściu ze szpitala. Lista specjalistów, pod których opieką są nasze dzieci, jest następująca: neurolog, okulista, audiolog, kardiolog, nefrolog, endokrynolog, dermatolog, ortopeda, chirurg i neurochirurg. Oprócz wszystkich wizyt lekarskich maluchy wymagają systematycznej rehabilitacji. Raz w tygodniu rehabilitowane są w Ośrodku Wczesnej Interwencji na NFZ. W pozostałe dni rehabilitujemy dzieci prywatnie oraz sami z nimi ćwiczymy.
Od dnia, kiedy przywieźliśmy nasze dzieci do domku, takie malutkie, wystraszone, bojące się przewijania, kąpieli, czekałam na dzień, kiedy popatrzą na mnie. Najważniejsze dla nas było, aby dzieci miały z nami kontakt wzrokowy, resztę niedoskonałości można rehabilitować. Pierwsza zaczęła skupiać wzrok Ania. Kiedy Staś jeszcze wodził wzrokiem po ścianach, Ania zaczęła się uśmiechać. Pod koniec stycznia Staś popatrzył na mnie pierwszy raz przez krótką chwilę. Pomimo, że lekarze neurolodzy ciągle twierdzą, że rokowania dzieci są niepewne i czeka je długoletnia rehabilitacja, to nasze maluszki ciągle nas zaskakują.
Moje macierzyństwo nauczyło mnie, że nawet jeśli wydaje się, że coś jest niemożliwe, że cały świat jest przeciwko nam, to nigdy nie można się poddawać. Istnieje bowiem jeszcze siła wyższa, która może wszystko… Moje dzieci żyją, chociaż nikt nie dawał im najmniejszych szans. Wierzę, że będą zdrowe. Staramy skupiać się na tym, co jest teraz i robić wszystko, co na daną chwilę jesteśmy w stanie zrobić dla naszych dzieci. Oczywiście czasem wyobrażam sobie, że maluchy będą chodzić, mówić, same przytulać się do nas. Teraz pracujemy, aby ten cel w przyszłości osiągnąć.
Dziękujemy za każdą, nawet najdrobniejszą wpłatę, która umożliwi Ani i Stasiowi dalsze leczenie i rehabilitację, a w przyszłości da szansę na samodzielne życie!
[aktualizacja] Ze względu na konieczność intensywnej rehabilitacji każdemu z bliźniąt wyznaczono 8 zajęć rehabilitacyjnych w miesiącu. Zwiększamy kwotę zbiórki, aby uwzględnić potrzeby dzieci i umożliwić im szansę na sprawność.