Ze śmiercią nie jest do twarzy. Pomóż mi przeżyć...

Lek Avastin dla ratowania życia Aurelii
Zakończenie: 4 Października 2017
Rezultat zbiórki
To nie miało prawa się wydarzyć, a jednak - Aurelia odeszła, rak okazał się silniejszy...
Walczyła dzielnie do samego końca, dla dzieci i wnuczki. Dzięki Wam kontynuowała leczenie i do samego końca wierzyła, że wygra. Walka z nowotworem od początku była trudna, ale dzięki ogromnej determinacji i sile woli Aurelia zdążyła poznać swoją wnuczkę, być na ślubie córki... Wierzymy, że będzie troszczyła się o swoją rodzinę - tam, z góry.
Bliskim Aurelii składmy najszczersze wyrazy współczucia.
Opis zbiórki
W raku najgorszy jest moment, kiedy musisz powiedzieć dzieciom, że umierasz. Widzisz przerażenie i strach w ich oczach. Masz świadomość, że właśnie zadajesz niewiarygodnie bolesny cios tym, których kochasz. Potem zaczyna się walka, a życie przypomina sinusoidę: raz nadzieja, innym razem rozpacz. Przeżyłam już załamanie, gdy kolejna chemia nie działała, a płyn w płucach uniemożliwiał oddychanie i gdy obudziłam się po operacji, nie mając już części siebie… Teraz jednak żyję nadzieją, bo dowiedziałam się, że mam ostatnią szansę - lek Avastin. Muszę go wziąć jak najszybciej, ale w moim przypadku jest nierefundowany. Dlatego proszę o pomoc, proszę o szansę na życie…
Zastanawiam się, jaki jest limit nieszczęść na jedną rodzinę? Nie potrzebowaliśmy wiele do szczęścia, mieliśmy siebie - ja, mąż i dwoje cudownych dzieci. Świat zawalił się w jednej chwili, jak to zwykle bywa. W momencie, kiedy w ogóle się nie spodziewasz, przychodzi cios, po którym trudno się podnieść. Mój mąż zginął, potrącony na przejściu dla pieszych pod naszym domem. Wracał od swoich rodziców, był już pod blokiem… Nagły huk i krzyk. Z okien akurat mamy widok na ulicę. Widzieliśmy wypadek, dzieci w pierwszej chwili były podekscytowane, bo nigdy wcześniej nie widziały tylu karetek i policyjnych wozów w jednym miejscu. Nie spodziewaliśmy się przecież, że osoba, którą właśnie zabierają na sygnale, to nasz ukochany mąż i tata… Zostaliśmy sami - ja, córka i syn. Musieliśmy poradzić sobie ze stratą i żyć dalej, za wszelką cenę.
Na szczęście już wcześniej pracowałam, nie zostaliśmy więc bez środków do życia. Prowadziłam swój mały salon fryzjerski - pracowałam w nim sama, ale i tak to była moja największa duma. Jaki to paradoks losu - fryzjerka bez włosów. To własnie włosy przez całe życie dawały mi utrzymanie, a moim dzieciom chleb. Teraz sama ich nie mam. Wypadły po chemii. No ale to nic. Przecież odrosną, o ile tylko zdążą...
Lata leciały, dzieci dorastały. Teraz miało być już przecież dobrze… Zawsze dbałam o swoje zdrowie - podświadomie czułam, że jest takie kruche i ulotne. Po śmierci męża tylko ja zostałam dzieciom, dlatego nie mogłam pozwolić, żeby stało się coś złego. Do ginekologa chodziłam nawet dwa razy w roku, bo przecież lepiej zapobiegać, niż leczyć. Jeszcze w październiku 2015 roku wszystko było w porządku - przynajmniej tak twierdził lekarz. Ale już w grudniu zaczął się ból brzucha. Był coraz silniejszy, więc kolejny raz poszłam do ginekologa, potem na badania - nic nie wykazały. Stwierdziłam więc, że może to z przemęczenia, może samo przejdzie.
W maju zeszłego roku odwiedził mnie znajomy. Powiedział, że strasznie słabo wyglądam. Martwił się, czy nic mi nie dolega. Właściwie za jego namową poszłam do innego ginekologa. Zbadał mnie i powiedział, że moje jajniki właściwie pływają w wodzie. Zapytał czy wiem, co to oznacza. Nie miałam pojęcia… Do dzisiaj pamiętam jego słowa, ton każdej wypowiadanej głoski i wyraz twarzy, gdy powiedział: “Pani Aurelio, to wskazuje na nowotór”.
Co wtedy czułam? Chyba niedowierzanie. Sądziłam, że na pewno się pomylił, chciałam to wyprzeć ze świadomości. Jednak markery nowotworowe nie kłamały… Myślałam tylko o tym, co powiem moim dzieciom. Straciły już ojca, teraz miały stracić matkę? Moja córka za kilka miesięcy miała wziąć ślub, była taka szczęśliwa, a ja miałam to wszystko zepsuć? Musiałam im jednak powiedzieć, bo przecież szłam do szpitala na operację ratującą życie…
Nigdy nie zapomnę ich twarzy, które zmieniały się pod wpływem emocji - szok, niedowierzanie, strach, przerażenie. Ale także miłość. Od razu postanowili, że nie oddadzą mnie śmierci, więc i ja musiałam walczyć. Było ciężko, szczególnie gdy obudziłam się po opercji i uświadomiłam sobie, że wycięli mi narządy rodne zaatakowane przez raka. Straciłam to, co - jak sądziłam wtedy - czyniło mnie kobietą. Jednak nie usunęli całego raka - przerzuty w otrzewnej wyglądają jak rozsypany ryż i są nieoperacyjne… Musiałam rozpocząć leczenie chemią, która z jednej strony osłabia raka, z drugiej niszczy cały organizm, wypala żyły, osłabia tak, że nie można nawet podnieść ręki. Rozpoczyna się gra - kto się szybciej podda, kto szybciej zginie - ja czy rak?
Zrozpaczona Klaudia chciała odwołać ślub. Nie pozwoliłam na to, nie chciałam zabrać jej tego szczęścia. Poza tym tak bardzo pragnęłąm być przy niej w tym najważniejszym dniu. Tata już nie mógł odprowadzić jej do ołtarza, ale ja ze wszystkich sił starałam się żyć, żeby doczekać, zobaczyć Klaudię w pięknej białej sukni, gdy będzie wypowiadała "tak" przed ołtarzem. Musiałam przecież być na ślubie córki…
Leczenie trwa już rok. Pierwsza chemia, druga, trzecia - wszystkie trzeba było przerwać. Po ostatniej płyn zbierający się w opłucnej uniemożliwiał mi oddychanie. Nie mogłam się nawet schylić, podnieść rzeczy, którą upuściłam - dosłownie tonęłam. Na domiar złego markery nowotworowe cały czas rosły… Czułam, że zbliża się mój koniec i chociaż miałam wsparcie najbliższych, nie umiałam się pozbierać. Trafiłam do psychologa, przeżyłam załamanie. Jednak gdy upadłam, sięgnęłam dna, postanowiłam się odbić i walczyć. Przecież ciągle żyłam, byłam z moimi dziećmi, których nie mogłam zostawić. Nie mogę poddać się bez walki! I wtedy przyszła cudowna wiadomość - mam szansę żyć!
Właśnie jestem w trakcie przyjmowania czwartej chemii. Lekarz powiedział, że kończą się pomysły, nie można zrobić nic więcej - nic standardowego. W mojej rodzinie nikt nie miał raka, nie wiedziałam więc, że można szukać pomocy gdzie indziej. Przyjmowałam ufnie wszystko, co powiedzieli lekarze - chemie, operację. Dopiero prawie na końcu mojej drogi dowiedziałam się o Avastinie - leku, który może uratować życie, który może pomóc pokonać nowotwór! Ale w moim przypadku było już za późno na refundację… Urzędnicze wytyczne są dziwne, nie rozumiem ich. Okazało się, że operacja, którą przeszłam, wykluczyła mnie z refundacji leku. Tłumaczyli mi, że wycięli kilka centymetrów za dużo i dlatego, jeśli chcę się ratować, muszę zapłacić za to sama...
Nie mam takich pieniędzy… Jedna dawka to ponad 3 tysiące złotych, a muszę wziąć ich kilkanaście. Jednak mam powody, by walczyć. Miesiąc temu przyszła na świat moja wnuczka! Tak bardzo chciałabym patrzeć, jak dorasta. Pomagać mojej córce, gdy będzie mnie potrzebowała. Być przy moich dzieciach, wrócić do ukochanej pracy… Pragnę tej normalności, chciałabym obudzić się z koszmaru umierania na raka… Proszę, pomóż mi. To moja ostatnia nadzieja, ostatnia szansa...