Mam córkę, dla której muszę żyć i raka, którego muszę pokonać...

Półroczna terapia lekiem Opdivo
Zakończenie: 10 Listopada 2017
Rezultat zbiórki
Dotarła do nas informacja, której najbardziej się obawialiśmy. W nocy z środy na czwartek (7.11) Grzegorz skończył swoją walkę z rakiem. Jest teraz po drugiej stronie, w której nie ma już bólu, cierpienia i nowotworu...
Pozostaje poczuje niesprawiedliwości i ogromnego żalu - dlaczego odchodzą ci, którzy powinni być na świecie? Grzegorz zostawił swoją ukochaną żonę i malutką córeczkę, jednak na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Dzielnie walczył do samego końca, nie poddał się, bo każda chwila ukradziona śmierci, a spędzona z bliskimi była bezcenna. To właśnie dzięki Wam możliwa była ta walka.
Bliskim Grzegorza składamy najszczersze wyrazy współczucia.
Opis zbiórki
Moja córeczka Zosia nie ma jeszcze półtora roku. Nie będzie mnie pamiętała… Będę tatą ze zdjęć, w czapce przykrywające głowę łysą po chemii, nieznanym, zakopanym gdzieś pod ziemią. Nie chcę tak skończyć! Pragnę być przy nich - córeczce i żonie właśnie teraz, gdy prawdziwe życie się zaczyna. A moje się kończy… Nowotwór mózgu z przerzutami zabija mnie. To przez niego nie zobaczę, jak moja córeczka idzie do szkoły, dorasta. Nie będę mógł jej chronić i po prostu być, gdy będzie mnie potrzebowała. Chciałabym być tatą dla Zosi jak najdłużej, dlatego błagam o pomoc! Moje leczenie jest skomplikowane i drogie, ale to moja jedyna, ostatnia już szansa. Pomóż mi ją wykorzystać…
Ojciec powinien być opoką rodziny, silny i gotowy chronić ją za wszelką cenę. Chcę taki być, Bóg tylko jeden wie jak bardzo. Ale rak, ten potwór, który mnie zjada, odbiera mi wszystko. Jestem za słaby nawet na to, by wziąć na ręce moją córeczkę… Dopiero co się urodziła, gdy usłyszałem diagnozę, a właściwie wyrok. Zaczęło się we wrześniu zeszłego roku. Zosia właśnie skończyła 7 miesięcy, a ja przebiegłem 7 kilometrów. Bieganie było moją pasją. Trudno w to uwierzyć, bo teraz ciężko mi zrobić chociaż kilka kroków… Źle się poczułem, rozbolała mnie głowa. Potem jakby grypa, ale antybiotyk nie pomagał. Kolejne były wymioty, które trwały dniami. Nie było innego wyjścia, trzeba było pojechać do szpitala. Po wyniki pierwszych badań poszła żona. Usłyszała, że mam guza w przełyku, ale nie kazali się martwić. Równie dobrze mogło to być coś niegroźnego. Zlecili badania, a ja czekałem w szpitalu na wyniki. W pewnym momencie chciałem wstać, ale świat nagle zawirował. Nie mogłem ustać, złapać równowagi… Pojechałem na tomografię i wtedy świat się skończył. Nie było trzeba czekać na wyniki żadnego badania, bo wszystko było widać jak na dłoni - wiele guzów w mojej głowie, w tym największy - na móżdżku.
Nie spodziewałem się, że moje życie tak szybko się zmieni. Nie byłem już ojcem szczęśliwej rodziny, nie całowałem na dzień dobry żony i córki. Nie mogłem gubić zmartwień w kilometrowych biegach, nie mogłem pracować, by utrzymywać rodzinę. Zamiast tego stałem się zjawą na szpitalnych korytarzach, jednym z tych, którym się współczuje - człowiekiem umierającym na raka. Operowali mnie, ale wycięli tylko jednego guza, innych się nie dało. Nie wiedziałem, czy się po niej obudzę, czy kiedykolwiek zobaczę Zosię... Jednak obudziłem się, zaczęli leczyć mnie chemio- i radioterapią. Guzy w głowie zostawili, by zająć się tymi, do których chemia dociera - w płucach, nerkach… Tymi w mózgu kazali się nie martwić, chociaż żona nalegała na badania. Nie zrobili ich. Miałem przed sobą tylko jedną szansę na radioterapię, bo nawet jeśli później guzy znów by urosły, nic by ich nie zatrzymało.
Pojechaliśmy więc na prywatny rezonans, a tam znowu szok - guz na móżdżku, ten wycięty, odrósł. Mogłem umrzeć w każdej chwili, ale nie bałem się o siebie. Zastanawiałem się, co stanie się z moją rodziną, z moją córką i żoną… Wiem, że teraz jestem dla nich ciężarem. Nie mogę już pracować, jestem na rencie. Moja żona wzięła bezpłatny urlop wychowawczy, by zająć się mną i córką, bo paradoksalnie to właśnie ja wymagam większej opieki niż roczne dziecko. Tak bardzo chciałbym, żeby ten koszmar już się skończył, żebym mógł zająć się rodziną, jak to powinien robić mąż i ojciec. Ta bezradność jest najgorsza.
Nie jest dobrze, bo chemia już nie działa, a z każdym podaniem jestem coraz słabszy. Gdy już prawie żegnałem się ze światem, moja żona dowiedziała się o możliwości leczenia w Niemczech. W Polsce takie leczenie nie jest dostępne, za granicą jest standardem. Odżyła nadzieja, bo mam jeszcze szansę wrócić do rodziny, wynagrodzić im te wszystkie miesiące poświęcone mojej chorobie! Zostałem zakwalifikowany do protonoterapii w niemieckiej klinice. To moja ostatnia szansa na życie. Niestety, niewykle kosztowna…
Protony będą skierowane na mózg i na płuca, czyli tam, gdzie guzy są najgroźniejsze. Oprócz tego stale przyjmuję specjalne leki oraz sprowadzaną z zagranicy chemię. To połączenie daje mi nadzieję na życie, jednak będzie na nic bez protonoterapii. Błagam Was o pomoc, o to, bym mógł zostać z moją rodziną, patrzeć, jak moja córka dorasta, cieszyć się każdym jej sukcesem i ocierać każdą łzę… Chciałbym po prostu być przy nich…
,,Abym mógł żyć, być dalej mężem, ojcem i synem” – to słowa mojej codziennej modlitwy. Proszę o szansę na to życie, dla siebie, ale przede wszystkim dla mojej córeczki i żony…
Grzegorz