Zabrać dziecko z oddziału onkologii

Chemioterapia w CZD - kontynuacja leczenia
Zakończenie: 29 Czerwca 2017
Opis zbiórki
Wiem jak to jest, kiedy ukochane dziecko umiera. Wystarczyło kilka tygodni, by mojemu synkowi wypadły wszystkie włoski. Głaskałam jego łysą główkę, tuliłam do piersi i czułam, że go tracę. Z mamy zdrowego chłopca zmieniłam się w mamę, która krąży bezradnie po szpitalnych korytarzach i wylewa ostatnie łzy, by później wrócić na salę i widzieć swoje dziecko, słabe i niknące w szpitalnym łóżku, z kroplówką sączącą się do żył...
Jeszcze w grudniu myśleliśmy, że mamy zdrowego synka. Już w styczniu byliśmy na oddziale onkologii dziecięcej w Warszawie. To takie miejsce, w którym najgorsze koszmary stają się prawdziwe. Miejsce, w którym każdy dzień zmienia się w piekło, a życie dziecka, które kocha się ponad wszystko wisi na włosku.
Przed Nowym Rokiem byliśmy szczęśliwą rodziną, mieliśmy codzienność i siebie, a to najbardziej docenia się w obliczu śmierci. To, że z Makarkiem jest coś nie w porządku, zauważył dziadek. Kiedy prowadził wnuka do przedszkola, dostrzegł, że plączą mu się nogi. Zasugerowałam, że może to nowe buty go uciskają. Wyrzuciliśmy je, jednak to nie pomogło - Makar wciąż miał problemy z równowagą, chwilami jakby zataczał się podczas chodzenia. Zapytaliśmy panie w przedszkolu, czy na co dzień dzieje coś niepokojącego. Twierdziły, że nie ma żadnych zmian, że Makarek jest taki jak zawsze - aktywny, wesoły… To uśpiło mój strach, jednak dziadek pozostał czujny. Był jego aniołem stróżem.
Drugim zwiastunem zbliżającej się tragedii były zaburzenia ostrości widzenia - kiedy Makar grał w piłkę, potykał się, słaniał na nogach. Synek przyznał, że rozmazuje mu się obraz. Nadal nie podejrzewałam najgorszego. O umierających dzieciach się słyszy i im współczuje, ale chyba żaden rodzic nawet nie wyobraża sobie, że to właśnie jego dziecko miałoby walczyć o życie! Pojechaliśmy do szpitala dziecięcego we Lwowie, tam skierowano nas na rezonans magnetyczny, a on wykazał to, co najgorsze - dużego guza mózgu! Neurochirurg kazał nam natychmiast zabrać Makarka na leczenie za granicą, jego słów nie zapomnę nigdy: “Bez operacji dziecku został tydzień życia. Maksymalnie dwa…”
Poza Makarkiem mam jeszcze jedno dziecko, 2-letniego synka. Karmiłam go wtedy piersią, nie mogłam zostawić go samego! Polski konsulat do naszego nieszczęścia odniósł się ze zrozumieniem - natychmiast otrzymaliśmy wizy. W sobotę znaleźliśmy się na oddziale w CZD. Mój synek miał wtedy włosy. Niedługo później wypadły mu wszystkie jasne pukle.
Nikt nie odda Makarkowi dni, które zamiast na zabawie, spędził w szpitalnym łóżku. Mój synek ma za sobą wycięcie śmiertelnego guza, intensywną radioterapię i chemioterapię, które miały dobić raka. To za dużo jak na jedno dziecko! Nie miałam pojęcia, że jeden mały chłopiec może udźwignąć tak dużo, ja prawie nie dałam rady tego znieść… Przed nami ostatnie - mam taką nadzieję - podania chemii. Leczenie, na które nie mamy pieniędzy. W czerwcu będzie wykonany kolejny rezonans. Wtedy wszystko będzie wiadomo.
Operacja usunięcia guza musiała być przeprowadzona na już. Każdy dzień był cenny, każdy policzony. Pieniądze pożyczyliśmy - od rodziny, znajomych. Teraz nie mamy już nikogo, kto mógłby nam pomóc! Kilkanaście tysięcy - tyle potrzebujemy, by kontynuować leczenie, dzięki któremu nasz syn nadal żyje. Walczymy już prawie 1,5 roku, a Makarek ma dopiero 6 lat! Jesteśmy już zmęczeni, naprawdę nie mamy sił. Wiem, że odzyskuję moje dziecko, że to już ostatnie chemie. Wierzę, że już w czerwcu zabierzemy Makarka do domu, że to piekło się skończy, dlatego błagam Cię o pomoc...