Błagam o szansę na życie

Pazopanib - lek onkologiczny, ratujący życie Moniki
Zakończenie: 4 Sierpnia 2017
Rezultat zbiórki
14 grudnia 2017 - ciężko nam o tym pisać... Monika jest już w innym świecie, bez bólu i cierpienia.
Opis zbiórki
Swoje osiemnaste urodziny spędziłam na oddziale onkologii. Dmuchając świeczki na torcie, prosiłam tylko o jeden dar – o życie. Dziś, gdy z powrotem jestem w szpitalu, gdy rak powrócił, jestem przerażona, bezradna, wyniszczona chemią. Ale wiem jedno – tak bardzo chcę walczyć, tak bardzo chcę żyć. Moim wrogiem jest nie tylko rak, ale i czas - 10 maja mam dostać lek ratujący życie, do tego czasu muszę znaleźć pieniądze na pierwszą dawkę! Potrzebuję ratunku, o który dosłownie błagam, bo prosić już nie mam sił…
Sterylna biel szpitalnych ścian, chemioterapia sącząca się przez kroplówkę – ma leczyć, ale jednocześnie truje, sprawia, że słaniam się na nogach, wymioty, włosy wypadające garściami – to, co znałam kiedyś z filmów, ze zdjęć, od kilku lat jest moim życiem. Rak nie odpuszcza; gdy myślę już, że wygrywam, on wciąż wraca, rzuca mnie bezradną na łóżko szpitalne, patrzącą przez okno, marzącą o normalności. Wrócić do domu, na studia, budzić się we własnym pokoju, z rodziną krzątającą się za ścianą; mieć kalendarz zapełniony zajęciami, spotkaniami z przyjaciółmi, nie terminami wizyt, konsultacji, kolejnych cykli, naświetlań… Tak bardzo chcę odzyskać swoje życie, które zabrał rak. Są przy mnie bliscy, jest mama, która codziennie trzyma mnie za rękę, jest mój chłopak Kamil, są siostry, są przyjaciele; widzę w ich oczach strach, ale i troskę, i to dodaje mi sił. Wiem, że zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć, bo jeśli się poddam, rak zniszczy nie tylko moje życie, ale też ich…
Mój koszmar zaczął się niewinnie – bólem biodra; miałam wtedy 17 lat. Gdy jest się nastolatkiem, rak, cierpienie, śmierć to rzeczy, które dzieją się gdzieś daleko, gdzieś obok, które zdarzają się innym, nie mnie. Byłam taka młoda, taka beztroska; czasami tęsknię za tym, za tym poczuciem, że mogę wszystko, że moje życie dopiero się zaczyna, a nie jak teraz, że muszę o nie walczyć, bo zaraz mogę je stracić. Rak zaatakował zdradziecko, na początku tylko bólem, który błędnie przypisano zapaleniu stawu biodrowego. Brałam leki, brałam antybiotyki, jeździłam do szpitala, wszystko na nic. Zaczęłam kuleć, bolało mnie już nie tylko biodro, ale też kolano, nie mogłam chodzić, w końcu nie mogłam się nawet ruszyć. Lekarz zalecił tomografię – zrobiłam ją, pewna, że usłyszę, że to znów zapalenie, że niezaleczone wróciło. Wtedy jednak po raz pierwszy padło to słowo – guz. W jednej chwili z mojego ukochanego domu w świętokrzyskim znalazłam się w Instytucie Matki i Dziecka, gdzie zrobiono mi biopsję. Jej wynik zakończył na zawsze życie, które znałam i rozpoczął następne – życie jako pacjentki oddziału onkologicznego. Mięsak Ewinga, nowotwór złośliwy kości, tak nazywa się mój wróg, który wtedy uderzył po raz pierwszy, zajmując kość łonową, by niedługo zaatakować ponownie.
Był szok, były łzy i był strach, bo oto ja, ta, która nie wkroczyła jeszcze w dorosłość, musiała stanąć do walki na śmierć i życie na onkologicznym ringu. Rozpoczęłam chemioterapię, z każdym dniem coraz mniej rozpoznając się w lustrze, w tej śmiertelnie bladej, chorej, pozbawionej włosów dziewczynie. Wtedy płakałam, teraz wiem, że brak włosów to nic, odrosną, rak może mi je zabrać, byle by nie zabrał mi życia. Po serii chemioterapii czekała mnie operacja usunięcia guza wraz z kością, lekarze wstawili mi endoprotezę stawu biodrowego. Gdy miało być już dobrze, przyszło to straszne słowo – przerzuty. Znalazły w płucach, choć tym razem nic nie czułam, nic nie podejrzewałam, na szczęście rak nie zabrał mi jeszcze oddechu. Przeszłam kolejną operację, kolejne cykle chemii, potem autoprzeszczep szpiku, radioterapię. Łatwo o tym mówić teraz, wyliczać wszystkie te rzeczy, ale za każdym tym słowem jest historia, są łzy, bezradność, cierpienie. Miałam chyba wszystkie możliwe powikłania, w tym sepsę, zakażenie organizmu. Czasami tylko leżałam, patrzyłam w sufit i tak strasznie się bałam, co będzie dalej.
Tęskniłam za domem, za szkołą, za tym wszystkim, co było jeszcze kiedyś, przed rakiem. Szkolne korytarze widywałam tylko na zdjęciach kolegów i koleżanek. Zaczęłam nauczanie indywidualne, skończyłam trzecią klasę, wyszarpując nowotworowi kawałki mojego życia, broniąc ich jak lwica, nie pozwalając, by zabrał mi jeszcze coś. Pamiętam, to był koniec czwartej klasy, we wtorek wróciłam z naświetlań, w sobotę była studniówka. Poszłam na nią, choć słaba, chodziłam o kulach, nie mogłam tańczyć, to siedziałam przy stoliku, szczęśliwa, że mogę tu być.
Remisja, moje ulubione słowo. Słowo, którego dźwięk mógłby brzmieć w moich uszach codziennie. Wtedy brzmiał 8 miesięcy, dwa razy krócej niż poprzedzające ją leczenie. Kolejne badania wykazały, że w płucach jest wznowa. Znów wszystko wróciło, szpital, chemioterapia, operacja, chemia podtrzymująca. Bałam się - gdy w grę wchodzi śmiertelna choroba, strach nigdy nie znika, lecz tym razem byłam spokojniejsza. Wiedziałam, co muszę zrobić, by wygrać. I wygrałam, po raz drugi. Wróciłam do normalnego życia.
To było wspaniałe, zaczęłam naukę w szkole policealnej, zdałam egzamin na prawo jazdy, zaczęłam szukać pracy. Miałam obok rodzinę, chłopaka, przyjaciół i przez dwa lata byłam naprawdę szczęśliwa. Dopiero teraz, w lutym, kilkanaście tygodni temu wszystko się zmieniło. Od dłuższego czasu było mi słabo, aż któregoś dnia straciłam przytomność – byłam w domu, w jednej chwili rozmawiałam z mamą w kuchni, w drugiej była ciemność, a potem wnętrze karetki, która wiozła mnie do szpitala. Badanie USG wykazało zatorowość płucną. Kazano mi zrobić biopsję. Rak uderzył po raz trzeci, tym razem atakując miednicę; trzy cykle chemii i operacja, taki plan przygotowali dla mnie lekarze, ale tym razem nowotwór mnie przechytrzył. Badanie USG wykazało, że nowotwór nacieka również na żyłę wątrobową. Operacja jest niemożliwa.
Podano mi chemię, ale pierwszy cykl, zamiast mnie wzmocnić, odebrał mi wszystkie siły. Pojawiły się powikłania, wyniki krwi pogorszyły się tak bardzo, że podanie kolejnego cyklu jest na razie niemożliwe. Dotychczasowe leczenie miało zniszczyć raka, tymczasem zniszczyło mnie. Nowotwór wciąż jest we mnie i jeśli nic się nie stanie, on wygra. Lekarze zaproponowali mi nowe leczenie, silnym, nierefundowanym w moim przypadku lekiem onkologicznym Pazopanib. Podawany jest w tabletkach, nie niszczy tak jak tradycyjna chemia i daje nadzieję na wyzdrowienie! Koszt jednego opakowania leku, który starcza na miesiąc, to jednak prawie 10 tysięcy złotych! Myślałam, że leczenie potrwa kilka miesięcy, że do zebrania będzie kilkadziesiąt tysięcy złotych, tymczasem powiedziano mi, że mam przygotować się na 2 lata brania leku. Jestem przerażona, do zebrania jest ogromna kwota, nieosiągalna dla mnie, mojej rodziny, znajomych… Dlatego błagam o pomoc, bo to dla mnie szansa, jedyna szansa. Innej drogi leczenia już nie ma.
6 kwietnia rozpoczęłam leczenie Pazopanibem, 10 maja powinnam dostać kolejną dawkę, jeśli tylko znajdą się środki. Znów jestem w szpitalu, mam 23 lata i przed sobą bitwę o wszystko. Obiecałam mamie, która jest przy moim łóżku każdego dnia, że wrócę do domu, że wygram. Proszę o pomoc, obiecuję, że znajdę w sobie siłę, ale potrzebuję nadziei, a ta nadzieja to Ty.